Niniejszy album udowadnia, że jeszcze są komiksowi klasycy, których
dzieła nie ukazały się na naszym rynku. Publikowana w latach 60. w
odcinkach w prasie opowieść, snuta przez dwójkę Argentyńskich twórców:
scenarzystę Héctora Germána Oesterhelda i rysownika Alberto Braccie, to
jedno z brakujących ogniw komiksu dla dorosłych, jakością zostawiająca w
tyle większość cenionych tytułów z czasu bumu powieści graficznych dla
dojrzałego czytelnika, który nastąpił kilka dekad później. Dzieło
mroczne, wielowymiarowe i dojrzałe. Rzecz zupełnie niezwykła wśród
graficznych opowieści w odcinkach.
W tajemniczych okolicznościach pewien stary, całym sercem
zaangażowany w swoją pracę antykwariusz, spotyka na swej drodze
tajemniczego Mort Cindera. Postać, która wstaje z grobu za każdym razem,
gdy zostaje uśmiercona. Cinder zaczyna mieszkać u naszego bohatera i
snuje swoje opowieści poprzez pryzmat przedmiotów, które trafiają w ręce
antykwariusza. Odwiedzimy okopy I wojny światowej, poznamy historie ze
statków niewolniczych, amerykańskiego więzienia, a nawet spod stóp wieży
Babel. Cinder z każdą swoją opowieścią staje się jeszcze większą
zagadką, a jego faktyczny wiek pozostaje nieokreślony. Co widział w
swoim niebotycznie długim życiu? Przy jakich wielkich wydarzeniach
akuszerował? W tym aspekcie jest w nim coś z Corto Maltese, bohatera
stworzonego przez Hugo Pratta, który często miesza się w historyczne
wydarzenia, ale na tym podobieństwa się kończą. Cinder zresztą nie jest
żadnym herosem i zazwyczaj w wydarzeniach obserwuje wszystko z punktu
widzenia szarego człowieka, nie grając w tych opowieściach głównych
skrzypiec.
Strona fabularna komiksu płynnie przechodzi od horroru, opowieści
awanturniczej do tematyki historycznej, którą twórcy z gracją potrafią
pożenić z science fiction. Ogólnie jednak wydźwięk całości jest dość
mroczny (w czym duża zasługa genialnych, niepokojących grafik Alberto
Breccii) i zapewne dlatego publicyści doszukują się tu podskórnych
przekazów, mających być komentarzem społeczno-politycznym. Nie bez
powodu, bo komiks ten ma swój ponury kontekst w świecie rzeczywistym.
Scenarzysta i zarazem dziennikarz Héctor Germán Oesterheld, był aktywny
politycznie (również jako twórca, bo na koncie ma komiksową biografię
Che Gevary „La Vida del Che”, stworzoną zresztą z Breccią) i skończyło
się to dla niego tragicznie. W 1977 roku wraz z rodziną został
aresztowany przez rządzącą Argentyną wojskową juntę i ślad po nim
zaginął. Zostały po nim jednak dzieła takie właśnie jak „Mort Cinder”,
którego w tym kontekście nie trudno dziś odczytać jako metaforę
nieciekawych, burzliwych czasów w których przyszło żyć autorom.
Mimo, że fabuła komiksu jest w porządku, a i narracja wcale się nie
zestarzała, to najważniejsze w tym albumie są jednak rysunki Breccii.
Ekspresjonizm, dominująca czerń, realistycznie, ale jakby nieco niedbale
narysowani bohaterowie, a do tego często pieczołowicie stworzone tła.
Na okładce wydawca wspomina w kontekście twórczości Brecii Mike’a
Mignole i Franka Millera (autora „300” z którym jednak komiks ten łączy
tematyka z jednej opowieści, bo Argentyńczycy również opowiedzieli o
bitwie pod Termopilami), ale styl Argentyńczyka jest jednak osobny i
trudno szukać stycznych z ich pracami. Szczególnie odrębność tę widać
właśnie przy „Mort Cinderze”, gdyż w tamtych czasach autor borykał się z
kłopotami finansowymi i traf chciał, że tanio kupił ryzy śliskiego
papieru, który źle przyjmował tusz. Zaczął więc eksperymentować z
techniką i w tych poszukiwaniach doszedł do tego, że nakładał tusz nie
tylko szczoteczką do zębów (to akurat standard), lecz także żyletką i
brzytwą. Bóg jeden wie, jak to wyglądało w praktyce, ale efekt jest
piorunujący i sprawia, że mamy wrażenie obcowania z czymś niecodziennym.
„Mort Cinder” na każdym poziomie wyprzedza swoją epokę i niczym nie
przypomina typowych dla tamtego okresu opowieści awanturniczych w
odcinkach, które ukazywały się w masowo drukowanych magazynach
komiksowych. Podczas lektury nie czuć zupełnie naiwności, która
charakteryzowała tytuły z tamtego okresu, a zebranie wszystkich odcinków
w jednym opasłym woluminie daje poznać tę historię czytelnikowi na
nowo, jako złożone, szalenie inteligentne dzieło. To utwór fabularnie,
narracyjnie i (przede wszystkim!) graficznie dojrzały, ukazujący medium
komiksowe jako wspaniały środek do snucia wielowymiarowych opowieści w
latach 60., zwiastujące to, czym w komiksie będziemy się zachwycać
dopiero kilka dekad później. Na rewersie książki możemy znaleźć notatkę
od bardzo zdolnego rysownika Matta Fractiona (autora wydawanego u nas
niebanalnego graficznie „Hawkeye”), który stwierdza, że komiks ten w
1962 roku „(…)musiał sprawiać wrażenie, jakby wypadł z cholernego statku
kosmicznego”. Lepiej chyba tego nie da się ująć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz