„Niech ciała się opalają” to trzeci film duetu scenariuszowego i
reżyserskiego, który tworzą Hélène Cattet i Bruno Forzani, ale dopiero
pierwszy bardzo dobry. Dla widzów znających ich poprzednie dzieła będzie
nie lada zaskoczeniem, gdyż autorzy z kina artystycznego przeskakują do
utworu niemalże typowo gatunkowego. Zazwyczaj takie posunięcie mogłoby
być uznane za cofnięcie się w rozwoju. Nie w tym przypadku.
W swoich poprzednich filmach „Amer” i „The Strange Colour of Your
Body’s Tears” para trawestowała włoski horror i giallo. Wizualnie z
dobrym skutkiem: niebezpiecznie ostre przedmioty, bogata psychodeliczna
kolorystyka, wszechobecny oniryzm i prawdziwa maestria formy. Niestety
oba obrazy od strony fabularnej były wydmuszkami, bo to dzieła których
treść usprawiedliwia jedynie poetyka snu. Mimo pewnej gatunkowości,
obecnej w stronie wizualnej, oba ostatecznie musiały być postrzegane
bardziej jako dzieła awangardowe czy surrealistyczne. Nie zrozummy się
źle, doceniam te filmy, bo widać w nich było bardzo duży potencjał
realizacyjny, ale brakowało w nich jakiejś konkretnej, twardej treści,
która dałaby widzowi głębszą satysfakcję z seansu. Przy czym trzeba
zaznaczyć, że oba obrazy nie posługiwały się metaforą na tyle sprawnie,
by miały jakąś szczególną wartość jako kino autorskie, artystyczne,
podejmujące ważkie (nawet jeśli istotne tylko dla jednostki) tematy.
Dziś postrzegam te filmy jako warsztatowe wprawki, które prowadziły
autorów do stworzenia ich najnowszego obrazu, który jest na wszystkich
płaszczyznach dziełem kompletnym. To nie jest kino, które poszukuje, to
kino, które znalazło: wizualną perfekcję, przebojowość oraz ostrą
rozpierduchę.
W najnowszym filmie autorzy duchem pozostali w Italii, ale od strony
estetycznej skłonili się bardziej w kierunku włoskiego westernu i na
szczęście wzięli na warsztat już gotową fabułę (bo sądząc po ich
poprzednich dokonaniach, treść to nie jest ich najmocniejsza strona),
gdyż film ten jest ekranizacją powieści autorstwa Jeana-Patricka
Manchette’a i Jen-Pierre Bastida. Fabuła jednak nie jest wprost
przetworzeniem filmów o dzikim zachodzie, bo mimo nawiązań w treści
sięga do konwencji sensacyjnej (można by więc zastanawiać się, czy nie
kradli z poliziottesco, ale ostatecznie, od strony poetyki ślady tego
nurtu są znacznie mniejsze niż westernu). Oto mamy malowniczy, stary
pensjonat nad morzem, w którym schronili się rabusie, którzy złupili
konwój wiozący 250 kilogramów złota. Odludne, skąpane w słońcu miejsce
wydaje się idealną kryjówką, jednak po jakimś czasie pojawia się tam
policja, nawiązuje się strzelanina, zostają wzięci zakładnicy. Fabuła
rozgrywa się w ciągu dwóch dni, a ważne dla niej momenty przedstawione
zostały minuta po minucie, co jest podkreślone za pomocą komunikatów
czasowych wyświetlanych na ekranie w chwilach istotnych dla rozwoju
wypadków. Na pewnym poziomie to rzecz podobna do „Wściekłych psów”, lecz
mimo cech wspólnych nie jest trywialną kopią filmu Tarantino, który
zresztą najwięcej czerpał z zupełnie innych rejonów, bo z sensacyjnego
kina rodem z Hong Kongu (bodaj najwięcej z filmu „Płonące Miasto” Ringo
Lama).
Oglądanie „Niech ciała się opalają” to niezwykłe doświadczenie. Z
poprzednich swoich dzieł autorzy pozostawili najsilniejsze elementy –
głęboką stylizacje obrazu, rytmiczność i kolorystykę. Na ekranie
odżywają jednak nie oniryczne wizje znane z włoskich horrorów, a
poetyckie zagrywki jakie stosował Sergio Leone i inni pomniejsi twórcy
spaghetti westernu, przy czym czuć, że mamy do czynienia z nowoczesną
wariacją na ten temat – jest tu pewna teledyskowość i montażowe
fajerwerki, które genialnie uzupełniają gatunkową treść. Stylizacja jest
na tyle udana, że nie ma wątpliwości do czego nawiązują twórcy, co
sprawia, że miłośnicy włoskiego kina pulpowego ( a może i ci niedzielni,
stylistykę znający tylko z obrazów Tarantino), widząc zastosowane tu
środki, i słysząc charakterystyczną dla makaronowych klasyków muzykę,
która żywcem została wyjęta z kilku uznanych włoskich gatunkowych
filmów, poczują ciarki na ciele. To przepełniona intensywnymi barwami,
filmowa ballada o wręcz zmitologizowanych przestępcach, którzy zatracają
się w gorączce złota, nie mniejszej niż ta, którą odczuwali bohaterowie
„Dobrego, złego i brzydkiego”.
Cattet i Forzani mimo ewolucji artystycznej nie zmienili do końca
stylu – od razu czuć, że to film twórców „Amer”. W linii fabularnej
„Niech ciała się opalają”, tak jak w poprzednich obrazach tego duetu,
też pojawiają się ukochane przez autorów elementy surrealizmu, ale nie
przytłaczają treści, bo są serwowane w takich dawkach, że historia nie
zamienia się w bełkot, dzięki czemu obraz jest dużo bardziej zjadliwy od
poprzednich dzieł tych twórców i można go w końcu traktować poważnie, a
nie jako pseudoartystyczną bufonadę. I bardzo dobrze, bo to zdolny
tandem, który jednak trwonił swój talent tworząc dzieła nieprzystające
ani do standardów kina arthouse’owego, ani do potrzeb widzów kina
gatunku. Dla mnie to najlepszy nowy film jaki widziałem w tym roku, a na
pewno największe wizualne doznanie. Tarantino będzie im tego obrazu
cholernie zazdrościł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz