piątek, 9 listopada 2018

Ultimate Spider-man. Tom 2. Bendis



Jak już kiedyś pisałem, od dzieciństwa nie czytałem aż tylu komiksów superbohaterskich co teraz. A może czytam ich nawet więcej niż wtedy. No ale wychodzi tyle ciekawych pozycji, że aż żal byłoby po nie nie sięgnąć. Pewnie jest coś niepokojącego w trzydziestolatku czytającym komiksy o gościach w rajtuzach (kiedyś nawet Moore o tym mówił, że to infantylizm i ogólnie wstyd przed Ryśkiem), no ale będę musiał z tym jakoś żyć, bo nie będę ukrywał, że często bawię się przy nich jak prosie. Sięgam nawet po tytuły adresowane do nastolatków – bo nie ma co się oszukiwać, to dla nich strwożony został Spider-man pisany przez Briana Michaela Bendisa.

W dzieciństwie byłem prawdziwym Spider-manowym świrem, dlatego jestem dość sceptyczny wobec nowych komiksów o nim. Najzwyczajniej boję się zniszczyć piękne wspomnienia jakie mam z tamtego okresu, więc po komiksy o Pająku sięgam z niepokojem (zawiódł mnie już między innymi KevinSmith). W przypadku Bendisa jest jednak inaczej, bo cenie go i ufam jego zdolnościom. Co ważne, już pierwszy tom Spider-mana pisanego przez niego mnie nie zwiódł (kliku klik), dlatego bez obawy sięgałem po drugi. 



Bendis bardzo sprawnie porusza się po mitologii Spider-mana, co rusz wyciągając z niej kluczowe dla niej figury: jest tu obecny zarówno Zielony Goblin, Doktor Octopus, Kraven Łowca ale też Gwen Stacy czy Mary Jane. W tym tomie wykracza nawet poza nią wrzucając do historii również Nicka Fury'ego z S.H.I.E.L.D. Wszystkie te elementy układanki powodują, że czytając ten komiks mamy wrażenie obcowania z wzorcową historią o Pajęczaku, która sprawia odbiorcy nie lada przyjemność. Również elementy obyczajowe są dobrze ulokowane i na tyle umiejętnie dozowane, że nie spowalniają akcji, wręcz przeciwnie, bardzo uatrakcyjniają i urealniają komiks. Mogę się tylko domyślać, jak utożsamiają się z nimi licealiści, ale podejrzewam, że są na tyle sprawnie poprowadzone, że dobrze sprawują swoją funkcję. 



Wielkim minusem tego komiksu są jednak rysunki autorstwa Marka Bagleya. Owszem, jest dobrym rzemieślnikiem, ale styl jakim się posługuje ma w sobie znamiona wszystkiego co było złe w grafice poprzedniej dekady. Jest nieznośnie kiczowato (co znamienne nieco mangowo – w złym tego słowa znaczeniu, to nie są nawiązania do Katsuhiro Ōtomo, nic z tych rzeczy) a do tego musimy dodać okrutne komputerowe kolory, od których aż oczy krwawią. Historia na szczęście jest opowiedziana na tyle przejrzyście, że da się na ten element przymknąć oko, niemniej jeśli kupujecie komiksy głównie dla rysunków, to ten album Was na pewno zawiedzie.

Scenarzysta skutecznie zmierzył się z dość trudnym zadaniem, i pokazał, że w Marvelu był właściwą osobą na właściwym miejscu. Tak jak w przypadku Daredevila, popisał się znakomitym zrozumieniem tematu i mimo iż tworzył historie nawiązujące do klasyki, to ostatecznie podawał je w bardzo smacznym, unowocześnionym stylu. Nie musiał przy tym deptać żadnych świętości i zapewniam, że jego komiksy o trykociarzach tworzone dla Marvela zadowolą zarówno początkujących czytelników, szukających dynamicznej rozrywki, jak i konserwatystów szukających w nich powrotu do historii które kochali w dzieciństwie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz