Zaburzyła mi się recenzyjna dynamika w tym miesiącu. Zwykle biorę jeden lub dwa tytuły samodzielne i podobną ilość spandeksowych aktualności dla funu. Zwykle te pierwsze są lepsze, a tu „Moon Knight” od Bendisa i „JSA. Złota Era” sprawiły mi zdecydowanie mniej satysfakcji od bardziej głównonurtowego trykociarstwa pisanego ręką Toma Taylora. Tak, tak samo jak „Nightwing. Skok w światło”, „Superman. Syn Kal-Ela” też czytało mi się dobrze, choć z tej dwójki to tytuł zdecydowanie słabszy. Nie, nie dlatego, że Jon Kent całował się tu z innym chłopem.
Ciągniemy wątki rozpoczęte w czasach tych wszystkich „Stanach przyszłości”, czyli po zakończeniu eventu „Metal”. Jon wrócił z przyszłości starszy o kilka lat, mierzy się z absurdalnie ciężkim bierzmem spuścizny swego ojca i nieuchronną wizją zostania połowiczną sierotą. Jeśli bowiem nie pamiętacie, młody Supek, świrując na osi czasu, dowiedział się, że Kal-El zniknie z historii świata i ten moment zbliża się coraz bardziej. Sam Człowiek ze Stali oczywiście nic sobie nie robi z ostrzeżeń i lęków syna, bo przeznaczenie, bo misja i takie tam, ja tego nie rozumiem. Tym trudniejsza staje się walka z makiawelicznym prezydentem Gamorry – utopii szytej najgrubszymi z grubych nici. Jon jednak poddać się nie może, bo przeznaczenie, bo misja… no tak, ale podążanie śladami rodziciela to za mało. Chłopak chce dokonać prawdziwych zmian, a to oznacza social justice warriorem.
To ostatnie napisałem totalnie z przekąsem, żeby była jasność. W internecie naczytacie się ton jadu na temat tej serii wyłącznie dlatego, że syn Supermana nie jest hetero i udziela się społecznie, głównie broniąc uchodźców słusznie wiejących przed terrorem. Jeśli nie zamierzacie głosować na Konfę, to raczej nie będzie wam przeszkadzać woke'ism tego komiksu. Jon jest młodziakiem i ma serce w słusznym miejscu, jego zachowania wypadają naturalnie. Starczy się z tym pogodzić, by cieszyć się porządnymi dialogami, konsekwentnie poprowadzonymi postaciami i rozważnym tempem narracji, która przeskakuje między akcją i wątkami osobistymi w zdrowych dawkach. Na dodatek Taylorowi udaje się ukazanie Supermana (i starego, i młodego) w idealnej postaci nośnika nadziei, niezłomnej siły i okazjonalnej złodupności. Tak to powinno wyglądać.
Nie powinno jednak być w fabule tylu fartownych zbiegów okoliczności. Jak na Taylora, większość kluczowych elementów ma w tym komiksie naprawdę boleśnie pretekstowy charakter. Przykład? Jon idzie do nowej szkoły i zanim przekroczy jej próg, musi uratować nowych kolegów przed niedoszłym naśladowcą zwyrodnialców z Columbine, a przy okazji poznaje naczelnego partyzanckiej prasówki poświęconej walce z reżimem Gamorry. No leniwe ze strony Taylora. Jako totalny lewicowiec muszę zresztą też przyznać, że choć zgadzam się z postawą prezentowaną tu przez Jona, to dotarcie do pewnych wniosków nie zostało u niego poparte niczym poza młodzieńczym idealizmem. To naturalne, ale jak już takie kwestie są w komiksach poruszane, to wolałbym, aby czytelnika przekonywały faktycznie inteligentne argumenty, a nie „bo Superman by tak zrobił”. Ta kontrowersyjna romantyczna relacja zresztą też nie wykwitła z namacalnej chemii, trąca trochę tokenizmem. Dobry cel, panie Taylor, ale nie trzeba było iść na skróty.
Wizualnie niewiele mam do zarzucenia. Zarówno John Timms jak i Daniele Di Nicuolo radzą sobie z dynamiką niezbędną w superbohaterskim kreślarstwie. Ten pierwszy częściej zachwyca detalami i kompozycją w ramach pojedynczych kadrów, ale za to ma tendencję do paskudzenia facjat, zwłaszcza z profilu. Di Nicuolo niby rzadziej zachwyca detalami, ale z drugiej strony plusuje układem całych stron, a jego jeszcze bardziej oddalona od realizmu stylówa ma zdecydowany urok. Wygląda to czasem przy okazji, jakby uczył się pilnie od Ryana Ottleya, tylko fachu w łapie trochę brakuje. Wesoło, kolorowo i nowocześnie, czyli typowe peleryniarstwo na zadowalającym poziomie. Tylko tyle i aż tyle.
W sumie to trzeci akapit wygląda straszliwie krytycznie, ale skupcie się na pozostałych, bo ta negatywna hiperbola absolutnie nie wyraża moich ogólnych odczuć podczas lektury. To był bardzo przyjemny komiks, choć ludziom o odmiennych poglądach pewnie żyła może jebnąć. Wkurzyłem się tylko na Taylora, bo chęć promowania ważnych wartości nie może być realizowana po łebkach. Nie chcę, by skrajna bigoteria miała okazję do przemycania słusznej krytyki w potoku swoich uprzedzeń, musimy to robić lepiej. Z drugiej strony nie mogę sam udawać, że tych mankamentów nie widzę. Może miałem zbyt wysokie oczekiwania względem mainstreamowego komiksu, w końcu rolę zwykle przypisywaną do tego gatunku spełnił doskonale, ale obawiam się trochę ciągu dalszego przy tak karkołomnych początkach.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz