Gdyby zbiorowa niechęć mogła telepatycznie oddziaływać na świat rzeczywisty, światowa społeczność fanów Moon Knighta w 2011 roku przerobiłaby Briana Michaela Bendisa na chmurę cząstek elementarnych i cisnęła tenże obłok w samo Słońce. W historii tej postaci nie znajdziecie runu wzbudzającego bardziej negatywne emocje, głównym zarzutem wobec autora zdaje się zaś być całkowite niezrozumienie istoty mściciela w bieli. Czy jest to jednak prawda? Czy Bendis jest fatalnym scenarzystą? Nie do końca i absolutnie nie, ale po kolei.
Markowi Spectorowi się powodzi, względnie. Jakimś cudem udało mu się, w świecie wypełnionym bohaterami o kompletnie porąbanych genezach, przekonać kogoś, że jego historia zasługuje na ekranizację. Kręci więc sobie serial, na brak hajsu nie narzeka i działa znowu na terenie Los Angeles jako samotny mściciel. Teoretycznie samotny, bo z marszu praktycznie wplątuję się w przerastającą go intrygę związaną z truchłem Ultrona i ambitnymi planami Hrabiego Nefarii – potężnego złola, co ciosy z Thorem nawet wymieniał. Bez pomocy Avengers się nie obejdzie, ale czy Moon Knight będzie potrafił współpracować z bandą raczej nieprzyzwyczajoną do jego zaburzeń?
No raczej, że będzie potrafił. Powód jest prosty – Wolverine, Kapitan Ameryka i Spider-Man w tej serii, przynajmniej na początku, nie są prawdziwi. To wytwory schizoidalnego umysłu Spectora, któremu widocznie zbyt mało było tłoku przy trzech (ewentualnie czterech, zależy) osobowościach. To również główny pomysł Bendisa na fabułę i czołowa przyczyna kontrowersji. Zastanawiałem się, czy zdradzać wam ten bardzo istotny szczegół w tekście, ale traktowanie go jak jakiegoś burzącego frajdę z czytania spoilera nie ma sensu. Po pierwsze, spokojnie frajdę z czytania zburzą wam tu inne bzdury, a po drugie, Bendis sam absolutnie nie kryje się z tym twistem fabularnym. Widać, że był ze swojej kreacji ogromnie zadowolony i chciał czym prędzej odkryć karty albo jedynie nie miał koncepcji na rozwój narracji otoczonej woalem subtelnej tajemnicy, pewnie i jedno, i drugie jest prawdą.
Odetnę się jednak trochę od ogólnie przyjętej narracji fanowskiej i przyznam, że sama idea nie jest zła, jest wręcz kapitalna. To jej wykonanie leży i kwiczy boleśnie ubite pośpiechem scenarzysty oraz bolesnymi ciosami złych decyzji. Te trzy postaci perfekcyjnie obrazują różne oblicza Moon Knighta, jego heroiczne aspiracje i słabości, z jakimi musi się mierzyć. Nie uważam również, że Bendis nie zrozumiał księżycowego krzyżowca – bądźmy poważni, w trykotach takie reinterpretacje są normą, a Spector potrzebował trochę odświeżenia, jeśli miał kiedykolwiek bardziej przebić się do mainstreamu. Ta seria otworzyła zresztą furtkę dla dużo bardziej udanych następców, jak runy Jeffa Lemire, Warrena Ellisa, Jeda Mackaya i nawet ten Maxa Bemisa. Było o niej głośno, to raz, a dwa, że mało kto tak mocno skupiał się wcześniej na psychologicznych problemach awatara Khonsu
.
U następców też nie było to idealne, ale Bendis kompletnie położył wątek rozszczepionej osobowości Spectora. Jestem w stanie wybaczyć prawie całkowite wyeliminowanie Stevena Granta i Jake'a Lockleya, pomysł z czołowymi Avengersami też jest sam w sobie całkiem spoko, nie mogę jednak przeboleć bezrefleksyjnego spłycenia bardzo poważych problemów psychiatrycznych w celu zrobienia z nich spandeksowego narzędzia narracyjnego. Autor nie wie, o co w takich zaburzeniach się rozchodzi i nawet nie próbuje dotknąć istoty problemu. Jego Moon Knight to zabijaka i ekscentryczny dziwak dla innych w najgorszym wypadku. W lekturze absolutnie nie pomaga fakt, że to jeden z tych komiksów, w których Bendis nie opanował swojego dialogowego szaleństwa – bohaterowie wymieniają się pozwijanymi strumieniami świadomości, te co chwilę się zderzają, skutkując nienaturalnymi przerwami i ogólnie nikt nie ma tu swojego wyjątkowego głosu. Mało minusów? Mamy występ Echo, co samo w sobie ponownie jest świetne, ale jej nagły związek z Moon Knightem startuje z dupy, jest totalnie toksyczny i kończy się perfidnym zlodówkowaniem bohaterki.
Mógłbym spokojnie dalej wymieniać szczegóły, które nie mają w tym albumie sensu, ale narzekam już trzy akapity. Muszę przecież jeszcze wyjaśnić, czemu nie uważam Bendisa za złego scenarzystę i jak to się stało, że ostatecznie ten koszmarek czytało mi się nawet przyjemniej. Łysolowi naprawdę zdarzały się (i wciąż się zdarzają) scenariusze bardzo dobre, nawet wybitne, czasem tylko oślepi go złota krawędź jakiegoś pomysłu i z rozbiegu wpada wtedy w króliczą norę coraz gorszych rozwiązań. Nawet wtedy jednak, z tej głębokiej ciemności, widać przebłyski talentu. Motyw przewodni tej serii miał ogromny potencjał, brakło jedynie subtelności i cierpliwości, a wciąż zdarzyły się sceny pokazujące nam to, jak dobrze mogło być (Moon Knight kontra policja, obczajcie). Uważam też, że Nefaria jest dla Pięści Khonsu idealnym przeciwnikiem i irytacja arcyłotra w kontakcie z kiwającym go rezerwowym drugiej ligi Avengers była przepyszna. Trafiał się również dobrze rozegrany humor, raz nawet parsknąłem na głos, a ilość śmieszków nie zepsuła atmosfery całokształtu. To właśnie ogólny klimat uratował ten tom przed prędką wizytą na lokalnej grupie śmieciarkowej, tona satysfakcjonującej akcji (mniej dialogów Bendisa to tutaj ogromny plus) i te nieliczne momenty fabularnej samokontroli w wykonaniu autora.
Oczywiście atmosferę szlak by trafił, gdyby nie Alex Maleev. Poza okładkami szata graficzna prezentuje nieco niższy poziom od roboty tego samego duetu autorskiego w perfekcyjnym „Daredevil. Nieustraszony!”, nie mogę na to nie zwrócić uwagi. Jednak nawet szkodliwe uwagi w scenariuszu – bo wątpię, by Maleev sam z siebie tam gęsto powtarzał kadry – nie mogły zdusić tak potężnego fachu w łapie. Zwykle lubię bardziej pewną i wyraźną krechę, ale u tego artysty poszarpane linie oraz plamy czerni o węglowo organicznej fakturze biją dynamiką, również jak każe mu się rysować nudne sceny. Facet podnosi rangę tego komiksu nawet jeśli przy okazji się trochę marnuje.
„Moon Knight” Bendisa doprowadził mnie dosłownie na granicę tolerancji. Bywają komiksy dobre, złe i średnie, ale rzadko kiedy trafi się nam potworek tak wypchany skrajnymi cechami. Za każdym razem, gdy miałem pochwalić jakiś zabieg, scenariusz robił zwrot o 180 stopni i skakał na banię w odmęty kretynizmu. Jak chciałem tom z niesmakiem odłożyć, zwykle coś potrafiło utrzymać moją uwagę na chwilkę dłużej, zaintrygować, obiecać poprawę, rozbawić czasem nawet. Gdyby nie rysunki Alexa Maleeva pewnie bym jednak nie wytrzymał do końca, ogromną rolę też musiała odgrywać tutaj moja osobista sympatia do postaci Moon Knighta. Jeśli taką recenzję pisze osoba, która ma Spectora wydziabanego na łapie, to sami sobie oszacujcie, na ile warto ryzykować kontakt z tą serią.
No chyba, że w sumie macie wywalone na tę postać i nie siedzicie mocno w superhero, a w sumie też wymagania co do warstwy intelektualnej nie są dla was kluczowe. Wtedy śmiało kupujcie, fajne rysunki, fajnie się tłuką, jest Wolverine. Nie piszę tego złośliwie.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz