Muszę wam streścić, jak wygląda mój proces. Zwykle biorę komiks w łapki, siadam na kanapie i zabieram się za lekturę z notesem u boku. Przewracając strony, notuję istotne obserwacje, do których potem wracam po zakończeniu czytania i zrobieniu dodatkowego researchu w internetach. Wspominam o tym dlatego, że po liźnięciu pierwszych kadrów w „Nightwing. Skok w światło” wsiąkłem totalnie i zapomniałem spisać choćby jednej literki. Do tekstu siadam więc zdecydowanie gorzej przygotowany, niż zwykle, ale też i ogromnie zadowolony. Nie ma co tego odczucia zaburzać, jeśli jest szczere.
Dick Grayson stracił niedawno pamięć, jeśli nie jesteście na bieżąco, ale spokojnie – już mu lepiej. Wraca na stare śmiecie, do Blüdhaven (to dla Gotham coś w stylu Zgierza dla Łodzi albo Sosnowca dla Krakowa). W mieście źle się dzieje, no bo o czym mielibyśmy czytać w innym wypadku. Nielegalnym podziemiem i skorumpowanym nadziemiem rządzi żelaznoręki Blockbuster, bieda piszczy na każdej ulicy, a burmistrzem zostaje córka oprycha odpowiedzialnego za śmierć rodziców Nightwinga. Nie wszystko jest jednak tragiczne, spadek po Alfredzie otwiera przed Dickiem nowe możliwości, Baśka Gordon wbija mu na kwadrat i szybko przekonuje do adopcji trójnogiego szczeniaka znalezionego na jednej z akcji. Wiadomo, że każda historia z psem z marszu staje się dziesięciokrotnie bardziej pozytywna, nawet jeśli na dzielni ktoś pozbawia ludzi serc.
Pociągnę wątek ze wstępu: researchu też za bardzo nie zrobiłem. Okazuje się, że „Nightwing” Toma Taylora ściągnął na siebie ogromną uwagę, to przytłaczająco popularna seria, z czym wiąże się multum skrajnych opinii, często z ust ludzi o durnych oczekiwaniach względem teoretycznie ulubionego bohatera. Tylko przypadkiem wychodzi, że tego ulubionego bohatera właściwie nie lubią od 20 lat, bo autorzy nie kwapią się do obrazowania ich nocnych fantazji w skali 1:1. Wolę nie ulegać takim wpływom, wam też nie polecam.
Może po prostu napiszę raz, dla odmiany, recenzję względnie krótką i pozbawioną pretensjonalnych analiz. „Skok w światło” to idealny materiał na taki tekst, bo po dziesiątkach superbohaterskich średniaków wreszcie trafił mi się albumik serwujący trykotowe akrobacje ekstremalnie zadowalającej jakości bez szczególnego brnięcia w te zasrane dekonstrukcje, subwersje i metakomentarze, no ile można. Tom Taylor napisał prostą, ale inteligentną historię o nierealnie porządnym gościu, który robi fikołki, tłucze złoli i przy okazji stara się w logiczny sposób faktycznie pomóc potrzebującym. Dorzucił do tego świetne relacje między bohaterami, intrygujący twist fabularny i dziesiątki smaczków dla uważnych czytelników. Wszystko w ramach scenariusza płynącego przyjemnie dzięki najlepszym dialogom, jakie czytałem w tym gatunku od bardzo dawna.
Mam mimo wszystko jedną obserwację i choć tak z początku zabrzmi, wcale nie jest to zarzut. Dick Grayson jest tutaj smukłym saltofikaczem, co to buja się po mieście na linkach, mieszka z rudowłosą ulubienicą fandomu, walczy z odzianym w biały garnitur królem zbrodni na sterydach i kieruje się moralnym kompasem nastawionym przez starszego mentora świętej już niestety pamięci. Tak, Taylor zrobił z Nightwinga Spider-Mana, tylko z lepszą zdolnością kredytową i twarzą modela światowej klasy, no może dorzucił też trochę Daredevila. Zabieg działa? Oczywiście, więc po cholerę się czepiać, jedynie zaznaczam. Jeśli miałbym wskazać jakieś wady tego albumu to byłoby porzucenie głównego wątku pod koniec (choć jego zastępstwo też nie jest fabularnie biedne) i zbyt częste sięganie po innych członków Bat-rodziny. Chciałbym więcej Dicka w Dicku. No innuendo intented.
Właściwie to jest jeszcze jedna rzecz, na którą bym trochę popsioczył – śledzenie kreski Bruno Redondo jest tak ekstremalnie przyjemne, że gdy pod koniec na szkice wbijają na chwilę Rick Leonardi, Neil Edwards i Geraldo Borges, różnica jest porażająca. Nawet nie chodzi tu o jakiś spadek jakości, trudno kogokolwiek tu oskarżać o zawalenie szaty graficznej, ale Redondo jest takim perfekcjonistą gładziutkiego konturowania, że nie da się do jego stylu narracji nie przyzwyczaić. „Skok w światło” pod jego przewodnictwem artystycznym może służyć za wzór skutecznej sekwencyjności, w którym proste, doskonale ułożone kadry przeplatają się z nieprzesadnie częstymi nośnikami wizualnej rozmaitości w postaci kompozycyjnych eksperymentów. Najwyraźniej pozornie banalne, semi-realistyczne superhero potrafi zachwycić, gdy proste elementy składowe złożone są z głową, z sercem i w akompaniamencie utalentowanego kolorysty. W tej ostatniej roli Adriano Lucas, gość o bogatej bibliografii, na którego będę teraz zwracał większą uwagę.
Miało być krócej, a wyszło… o kurde, i tak krócej niż zwykle! W sumie to kit mi w oko, bo najwyraźniej narzekanie przychodzi mi łatwiej od polecania, starzeję się. Na szczęście komiksy takie jak „Nightwing. Skok w światło” potrafią jeszcze obudzić w moim serduchu płomyk tej gówniarskiej miłości do historii o trykociarzach walących fikołki między dachami. Jeśli ograniczymy się do rasowego superbohaterstwa, bez przesadnie ambitnych kombinacji, to najlepszy tytuł od DC Comics, jaki czytałem od 2-3 lat. Czysta frajda i klawe rysunki, piękne kolorki oraz umiejętne rzemiosło kilku naprawdę uzdolnionych autorów. Nawet nie wiedziałem, jak bardzo mi takiego czegoś brakowało i będę Taylora obwiniał za wszystkie najbliższe rozczarowania. Wysoko postawiona poprzeczka.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz