Snobem będąc, można czasem dojść do wniosku, że amerykańskie komiksy to właściwie bez wyjątku popkulturowa papka, a wszyscy autorzy to wyrobnicy. W zależności od tego, na jakie tytuły się trafi, może to być prawda, średniactwo jest tak powszechne, że nie potrafię mieć do nikogo pretensji o taką opinię. Jeśli jednak ktoś uparcie odmawia choćby wypróbowania roboty uznanych talentów (jak Ewing, Lemire, albo Donny Cates właśnie), bo z pewnością reprezentują poziom podobny do reszty mułu, to niech sobie porówna drugi tom „Venoma“ z trzecim. Różnica w jakości jest porażająca.
Proporcja też jest porażająca. W chwili obecnej to już drugi (na trzy wydane) album z Venomem w tytule, który na okładce ma Carnage'a i na nim też się skupia. Nie narzekam, Cletus Kasady to jeden z moich ulubionych czarnych charakterów w trykociarstwie, bo nikt na siłę w tę czarność jego charakteru zwykle nie wciska innych barw. Ja wiem, antagoniści skomplikowani i problematycznie ambiwalentne moralnie indywidua są modne, można udawać ambitną dyskusję pod tytułem „Czy Thanos miał rację?”, ale bez przesady! To komiksy, potrzebujemy takich jednowymiarowych maniaków, zła wcielonego i pierwotnego, bestii motywowanych jedynie chęcią siorbania juchy z czaszek niewinnych ofiar. Obecnie to chyba w rzeczywistości takie potwory trafiają się częściej niż w fikcji. Dlatego Carnage jest the best, dlatego mam go wydziaranego na łokciu, a w gablotce trzy figurki. Jeśli czytaliście moją recenzję komiksu o Eddiem Geinie, gdzie krytykowałem kult seryjnych morderców, to uprzejmie proszę o zignorowanie mojej hipokryzji.
Mógłbym właściwie już skończyć, ale praktycznie nic nie powiedziałem o samym komiksie, a zgodnie z zaleceniami prezesa UOKiK ten tekst to przecież reklama, więc mam do odhaczenia punkty z umowy z wydawcą (dla niekumatych info – to żart). Historia zatacza koło i wracamy do Knulla, czyli boga symbiontów nieustannie odwalającego cosplay z Castlevanii. Okazuje się, że potęga tego wyrwanego żywcem z Lordi durnia jest potencjalnie do wzięcia, a to niesamowicie kuszący kąsek dla odrodzonego Carnage'a. Trzeba tylko wyciamkać fragmenty pozostawione przez symbionty w kręgosłupach wszystkich dotychczasowych nosicieli, czyli na celowniku ląduje właściwie połowa uniwersum Marvela. Kasady już w połowie uczty staje się praktycznie półbogiem z koszmaru Cronenberga, sieka mackami i kontroluje umysły. To zdecydowanie nie są dobre warunki do budowania więzi z nowo poznanym synem, a Eddie Brock ma na głowie też mocno skomplikowany związek ze swoim ukochanym czarnym glutem.
Znowu przeładowana akcją, durna superbohaterska sieka, ale Donny Cates przejmuje lejce i od razu jest lepiej. Pierwszy tom był chyba rozgrzewką, w drugim szanse na jakość sknociła konieczność tematycznego wbicia się w większy event, ale trzeci, proszę państwa, trzeci to… też w sumie większy event. Różnica polega na tym, że obcujemy z trzonem wątku „Absolute Carnage”, a nie z popłuczynami fabuły dotyczącej innych bohaterów. Symbionty są w centrum uwagi, pomimo moich słów z drugiego akapitu, Eddie Brock dostaje tutaj bardzo dużo czasu ekranowego. Historia jego relacji z młodym Dylanem (i z Venomem w sumie też) kręci się równolegle z makabryczną karuzelą grozy. Poza zabawą w domorosłych psychologów ten komiks to nieustanna akcja przeplatana horrorem i choć wciąż daleko tu do poziomu „Nieśmiertelnego Hulka“ w tym względzie, to Cates skutecznie podbił poziom krypności Kasady'ego do poziomu kosmicznego horroru. Tylko delikatnie zalatuje superbohaterskim plastikiem.
I właściwie tyle mądrego mam do powiedzenia, superbohaterskie łubudubu z ambitnymi dodatkami w proporcji wręcz homeopatycznej podziałało tym razem na tyle dobrze, że nie potrzebowałem więcej do radości. Kliknięcie w mózgu było, wróciła stara, niewymagająca wersja mnie i znowu bawiłem się świetnie, oglądając wyskakujące z każdej dziury symbionty barw wszelakich. Gościnny występ Ala Ewinga z jego Hulkiem był w tej sytuacji już jedynie luksusem, moje fanbojskie serce i tak już łopotało na najwyższych obrotach. Zupełnie nie zauważyłem, że to znowu raczej typowe, trykotowe zabawy w strzelanie laserami z dupy do celu w konkurencji o pozornie wielkie stawki. Tak dobrze Cates to napisał, no i w sumie faktycznych laserów nie było zbyt wiele.
Warstwa graficzną za to daje po oczach, tak pozytywnie (ogółem), nie jak wkurzający gówniak z kupionym w kiosku laserem właśnie. Na start propsuje króciutki objętościowo, ale wyjątkowy występ Filipe Andrade i towarzyszącego mu dyrygenta barw, Chrisa O'Hallorana. Mały przerywnik w zdecydowanie bardziej bardzo wyrazistym ale efekciarsko kameralnym stylu, charakterystycznym dla raczej mniej mainstreamowych komiksów, był potrzebnym powiewem świeżości. Poza nim jest sieka totalna na dwa głosy, znowu rysują Ryan Stegman i Iban Coello, przy czym to raczej ten pierwszy świadczy bardziej o jakości albumu. Ilustracje Stegmana są bardziej rozpoznawalne, w kadrach pękających w szwach od szczegółów ruch u niego nie zamiera, a stosunkowo grube kontury pomagają zachować widoczność w burzy macek. Mocno plastyczna, cartoonowa mimika o dziwo nie kontrastuje z szlamiastą groteską no i ponownie dostajemy przynajmniej kilka świetnych splashy. Przekonałem się do stylu tego gościa, wspomagany przez kolory Franka Martina wypada kapitalnie. Coello z dynamiką radzi sobie również nieźle i kreśli nieco bardziej czytelnie, ale w tym porównaniu wypada blado. Wciąż lepiej od Marka Bagleya, którego też nam gościnnie tu na chwilę wcisnęli. Wątpię, żeby ktokolwiek prosił.
Jakoś tak się stało, że trzeci tomik Venoma spodobał mi się bardziej. Jest zdecydowanie lepszy od drugiego, który mocno się zebździał przez napchanie wymaganiami włodarzy uniwersum. Czy jest lepszy od tomu pierwszego? Chyba tak, bo grająca w tej serii pierwsze skrzypce akcja nabiera tempa, nurt narracji staje się wreszcie porywający i jeśli lubicie Carnage'a (a mam nadzieję, że lubicie), powinniście być zadowoleni. Podobnie jak w hulkowej zabawie Ala Ewinga, „Venom“ Catesa to lekka reinwencja postaci, której potencjał kryje się w bezczelnym wykorzystaniu większości klawych sztamp z dodatkiem motywów całkiem nowych. Świeżości u Catesa jest przy tym nieco mniej, ale dalekim od snobizmu marvelowym łbom będzie się podobać. Fast food, ale prędzej kanapka drwala niż odgrzewane w mikrofali nuggetsy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz