Kolejna wydana przez Egmont, ekskluzywna, podana w dużym formacie pozycja od Francuskiego oddziału Disneya, z której bardzo się cieszę. „Miki Szalone przygody” to kolaboracja legendarnego Lewisa Trondheima i niejakiego Kermidasa. Ten pierwszy, mimo iż zazwyczaj również rysuje, postanowił w tym tandemie być scenarzystą. Drugi zajął się stroną graficzną.
Już na wstępie sygnalizuję – jeśli spodziewacie się Trondheima na pełnej kurwie, to się niestety zawiedziecie. Jeśli macie ochotę na świeże spojrzenie na franczyzę, również możecie czuć się rozczarowani. To nie jest awangardowe komiksiarstwo, do którego przyzwyczaił nas Lewis. To po prostu opowieść o tym, jak Miki i Donald wpadają w nie lada kabałę. Ten komiks wyróżnia koncept, by wystylizować album na zbiór starych wydań o Myszy i Donaldzie. Fabuła jest poszatkowana, bo autorzy założyli, że ukazane będą tylko rzekomo ocalałe strony z jakiegoś zaginionego, legendarnego runu. No i pomysł był dobry, udało się utrzymać atmosferę oldskula. Świetny papier, sztucznie postarzane plansze tylko potęgują to wrażenie. Zamysł więc mamy fajny, mamy niebanalną fabułę, ale czy to coś więcej niż komiks dla dzieciaków? No właśnie znowu nie do końca... to znakomita przygodówka, ale nic ponadto.
Keramidas graficznie odważnie wchodzi w tradycyjne opowieści o Mikim. Nie jest epigonem kogokolwiek. Mimo iż cały czas grasuje na poletku Carla Barksa i Floyda Gottfredsona, to zachowuje swój niepowtarzalny styl. Oczywiście, lepiej by było, gdyby to Trondheim sam wszystko narysował, ale nie wiem, jak bezduszny Disney przyjąłby ten minimalizm, z którego znany jest autor „Lapinota” i „Wyspy Burbonów”. Według mnie świetnie by się w tym odnalazł, ale dostaliśmy, co dostaliśmy. Choć nie jest w każdym razie źle, mogło być wybitnie i tylko imaginować mogę sobie, co by było gdyby.
Czytałem ten komiks już kiedyś po angielsku i powiem szczerze, że powtórka zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż pierwsza lektura. Pewnie to dlatego, że w języku polskim łatwiej było mi się połapać w poszatkowanej fabule. Ogólnie zaliczam ten album do udanych. Pochylając się na koniec nad technikaliami, trzeba też dodać, że obniżył się nieco standard wydania komiksu. Możemy zapomnieć o płóciennym grzbiecie. Dzięki temu, mimo inflacji, udało się jednak zachować cenę okładkową na dość atrakcyjnym poziomie 50 zł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz