Coś mam uczucie, jakbym
trzeci raz zaczynał recenzję takim samym streszczeniem, ale to w
końcu spandeksowy mainstream, norma. W uniwersum DC dużo się
odjebało na skutek wydarzenia znanego oficjalnie jako „Metal”
(chwytliwe i uniwersalne), a nieoficjalnie jako „Scotta Snydera
mokre sny o superbohaterstwie przepuszczonym przez filtr
krawędziowego rzępolenia na gitarze”. Układ stary jak świat –
złol o mocy zdolnej uczynić czarne białym robi burdel, nie da się
go pokonać, ktoś go pokonuje i buch, świat zresetowany, znowu.
Dramat dla czytelników oczekujących jakiejkolwiek ciągłości
fabularnej, ale często również szansa na stworzenie
interesujących, świeżych wątków.
Pokłosie metalowego
śmietnika dostaliśmy już w albumach z serii „Stan przyszłości”,
ale to było właściwie pobocze, elseworldy jedynie (przynajmniej na
tyle ja rozumiem nowy układ uniwersum. Shit's starting to get
confusing again). „Nieskończona granica” to z kolei raczej taki
wstępniak do określania kształtu głównych części multiwersum.
Tym razem nie przechodzimy z wirującego chaosu do nowego status quo,
właściwie robimy leciutki kroczek z większego kryzysu, do takiego
mniejszego, ale wciąż pełnowartościowego (pierdyliard postaci,
nowi przeciwnicy, starzy przeciwnicy, alternatywne rzeczywistości,
Darkseid jest. Takie sprawy). Zaczyna się dosłownie od przewodnika,
w którym Wonder Woman przechodzi kuriozalną rozmowę
kwalifikacyjną, skacząc jak Scrooge między wymiarami w
towarzystwie Spectre. Potem na pełnej wchodzi konflikt między
grupami o przeróżnym podejściu do oczywistego zagrożenia
płynącego z istnienia i względnie luźnego dostępu do światów
równoległych. Teoretycznie trykociarski banał.
Może to
więc tony świątecznych pierożków uciskają mi mózg, bo naprawdę
mi się podobało. Dawno nie czułem takiego funu, czytając
generyczne superhero wypchane po brzegi różnymi postaciami i
wątkami, zwłaszcza, gdy większość z nich nie wykraczała poza
typowe bicie się po mordach w odcieniach czarno-białej moralności
(szarość niby też jest, ale banalna). Przypomniały mi się czasy
powrotu po latach do uniwersum, gdy poznając „Blackest Night”
chłonąłem bezkrytycznie kolejne strony popkulturowej miazgi i
jarałem się dziesiątkami nieznanych (lub zapomnianych) postaci w
kolorowych fatałaszkach. Nawet zapisywałem w notesie mordziatych,
których inne przygody chciałem obczaić! Taka frajda weszła mi
ponownie przy czytaniu „Nieskończonej granicy” i powodów jest
kilka.
Od razu uprzedzam, teoretycznie głównym autorem
scenariusza jest Joshua Williamson, ale nazwisk wymienionych tutaj
jest tak dużo, że nie do końca nawet byłem w stanie ogarnąć,
kto co pisał i rysował. Nie ma to większego znaczenia, jakość
jest tym razem (o dziwo) dosyć wyrównana. Pismackim obowiązkiem
wspomnę tylko, że poza Williamsonem będziecie mieli tu do
czynienia (między innymi) z wymysłami Jamesa Tyniona IV, Stephanie
Phillips, Geoffa Johnsa oraz (hehe) Bendisa.
Bardzo zróżnicowanej ekipie twórców
udało się zgrać, co rzadko się zdarza, i utrzymać fabułę w
formie koherentnej, ale też nieustannie serwującej ciekawe nowinki.
Żeby była jasność, z dziesiątek rozpoczętych wątków może z
dwa doczekują zakończenia w jakiejś formie, ale takie było
założenie, to ma być nowa geneza. Nie oczekujcie też niczego
szczególnie ambitnego. Pewne motywy zdradzają potencjał na
historie podobne do „Mister Miracle” Kinga, „Starman”
Robinsona, czy nawet „The Multiversity” Morrisona, ale na razie
to tylko kiełbasa wyborcza w ilości przystawkowej. Zapowiada się
głównie barwny szał widowiskowych mordobić w wykonaniu nie tylko
tych znanych i lubianych. Głównym plusem „Nieskończonej granicy”
jest skupienie na mniej oklepanych postaciach i nie chodzi tu tylko o
scenariuszową łatwiznę, gender i racebending ikonicznych
peleryniarzy (choć uwielbiam Prezydenta Supermana z Ziemi-23).
Ogromną rolę grają tu takie drugoplanowe mordeczki jak
Psychopirat, Mister Bones, Roy Harper, czy Obsidian i Jade (dzieciaki
Alana Scotta). Powrót klasyki, nowe twarze i odrodzenie kreatywnej
wolności oferowanej przez elseworldy zebrane w jeden album w formie
strawnej dzięki doskonałemu tempu narracji. Ktoś musiał nad tym
wszystkim czuwać. Mam nadzieję, że to faktycznie choć częściowo
adekwatna zapowiedź przyszłości komiksów z tej stajni.
Troska
o wysoki poziom jest też widoczna w warstwie graficznej, chociaż
tutaj też włodarze grają bezpiecznie w doskonale znaną sobie grę,
bez stylistycznych eksperymentów. Nazwisk za ołówkami również
jest pierdyliard i zakwestionowałbym może tylko angaż Johna Romity
Jr, bo go cholera nie znoszę (nothing personal, rysunków nie
znoszę) i Todda Naucka. Fragment o „Stargirl” tego drugiego po
prostu wypada bladziutko i infantylnie w porównaniu do reszty grafik
w tomiszczu, choć pasuje do postaci. Głównym ilustratorem albumu
jest Xermánico, czyli raczej nie ma na co narzekać, jeśli lubi się
staranne konturowanie i bardzo dynamiczną kreskę w okolicach
superbohaterskiego realizmu. Za to przy robocie artystów takich jak
Inaki Miranda, Christopher Mitten, Joelle Jones, Alex Maleev, Phil
Hester i Dexter Soy (tak, sporo ich) ten nieszczęsny Romita powinien
wstydzić się pchać do rysowania ze swoimi generycznymi ryjami i
klockową anatomią. Ilustratorów w albumie jest znacznie więcej,
ale to ci wymienieni odeszli choć trochę od przyzwoitego standardu
stylistyki komiksów o mężnych i potężnych w stronę artyzmu,
który faktycznie ma jakiś wyjątkowy sznyt.
Rozpisałem się,
znowu, ale „Nieskończonej granicy” nie można oceniać tylko
jako dzieło samodzielne. Warto spojrzeć również na to, co
zwiastuje dla uniwersum po tym okropnym pierdolniku Snydera i na
razie w obu kategoriach jest raczej dobrze. Minęło już kilka lat
od czasów, gdy miałem w życiu czas na takie rzeczy jak regularne
wizyty u dentysty i śledzenie Marvela oraz DC Comics na bieżąco,
więc jestem błogo nieświadomy faktycznej kondycji dalszego ciągu
(ciągów?) tej historii na rynku amerykańskim, ale taką dawkę
porządnej superbohaterszczyzny warto sobie zaserwować. Przypomnieć
sobie, że nie tylko kameralnymi historiami alternatywnymi tworzy się
jakość w tym gatunku, przynajmniej teoretycznie. Nawet jeśli
ostatecznie okaże się, że te wszystkie piękne obietnice, jak to
często bywa, będziemy mogli sobie o kant dupy potłuc.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz