środa, 28 grudnia 2022

Nieskończona granica

 

 


Coś mam uczucie, jakbym trzeci raz zaczynał recenzję takim samym streszczeniem, ale to w końcu spandeksowy mainstream, norma. W uniwersum DC dużo się odjebało na skutek wydarzenia znanego oficjalnie jako „Metal” (chwytliwe i uniwersalne), a nieoficjalnie jako „Scotta Snydera mokre sny o superbohaterstwie przepuszczonym przez filtr krawędziowego rzępolenia na gitarze”. Układ stary jak świat – złol o mocy zdolnej uczynić czarne białym robi burdel, nie da się go pokonać, ktoś go pokonuje i buch, świat zresetowany, znowu. Dramat dla czytelników oczekujących jakiejkolwiek ciągłości fabularnej, ale często również szansa na stworzenie interesujących, świeżych wątków.

Pokłosie metalowego śmietnika dostaliśmy już w albumach z serii „Stan przyszłości”, ale to było właściwie pobocze, elseworldy jedynie (przynajmniej na tyle ja rozumiem nowy układ uniwersum. Shit's starting to get confusing again). „Nieskończona granica” to z kolei raczej taki wstępniak do określania kształtu głównych części multiwersum. Tym razem nie przechodzimy z wirującego chaosu do nowego status quo, właściwie robimy leciutki kroczek z większego kryzysu, do takiego mniejszego, ale wciąż pełnowartościowego (pierdyliard postaci, nowi przeciwnicy, starzy przeciwnicy, alternatywne rzeczywistości, Darkseid jest. Takie sprawy). Zaczyna się dosłownie od przewodnika, w którym Wonder Woman przechodzi kuriozalną rozmowę kwalifikacyjną, skacząc jak Scrooge między wymiarami w towarzystwie Spectre. Potem na pełnej wchodzi konflikt między grupami o przeróżnym podejściu do oczywistego zagrożenia płynącego z istnienia i względnie luźnego dostępu do światów równoległych. Teoretycznie trykociarski banał.

Może to więc tony świątecznych pierożków uciskają mi mózg, bo naprawdę mi się podobało. Dawno nie czułem takiego funu, czytając generyczne superhero wypchane po brzegi różnymi postaciami i wątkami, zwłaszcza, gdy większość z nich nie wykraczała poza typowe bicie się po mordach w odcieniach czarno-białej moralności (szarość niby też jest, ale banalna). Przypomniały mi się czasy powrotu po latach do uniwersum, gdy poznając „Blackest Night” chłonąłem bezkrytycznie kolejne strony popkulturowej miazgi i jarałem się dziesiątkami nieznanych (lub zapomnianych) postaci w kolorowych fatałaszkach. Nawet zapisywałem w notesie mordziatych, których inne przygody chciałem obczaić! Taka frajda weszła mi ponownie przy czytaniu „Nieskończonej granicy” i powodów jest kilka.

Od razu uprzedzam, teoretycznie głównym autorem scenariusza jest Joshua Williamson, ale nazwisk wymienionych tutaj jest tak dużo, że nie do końca nawet byłem w stanie ogarnąć, kto co pisał i rysował. Nie ma to większego znaczenia, jakość jest tym razem (o dziwo) dosyć wyrównana. Pismackim obowiązkiem wspomnę tylko, że poza Williamsonem będziecie mieli tu do czynienia (między innymi) z wymysłami Jamesa Tyniona IV, Stephanie Phillips, Geoffa Johnsa oraz (hehe) Bendisa.


Bardzo zróżnicowanej ekipie twórców udało się zgrać, co rzadko się zdarza, i utrzymać fabułę w formie koherentnej, ale też nieustannie serwującej ciekawe nowinki. Żeby była jasność, z dziesiątek rozpoczętych wątków może z dwa doczekują zakończenia w jakiejś formie, ale takie było założenie, to ma być nowa geneza. Nie oczekujcie też niczego szczególnie ambitnego. Pewne motywy zdradzają potencjał na historie podobne do „Mister Miracle” Kinga, „Starman” Robinsona, czy nawet „The Multiversity” Morrisona, ale na razie to tylko kiełbasa wyborcza w ilości przystawkowej. Zapowiada się głównie barwny szał widowiskowych mordobić w wykonaniu nie tylko tych znanych i lubianych. Głównym plusem „Nieskończonej granicy” jest skupienie na mniej oklepanych postaciach i nie chodzi tu tylko o scenariuszową łatwiznę, gender i racebending ikonicznych peleryniarzy (choć uwielbiam Prezydenta Supermana z Ziemi-23). Ogromną rolę grają tu takie drugoplanowe mordeczki jak Psychopirat, Mister Bones, Roy Harper, czy Obsidian i Jade (dzieciaki Alana Scotta). Powrót klasyki, nowe twarze i odrodzenie kreatywnej wolności oferowanej przez elseworldy zebrane w jeden album w formie strawnej dzięki doskonałemu tempu narracji. Ktoś musiał nad tym wszystkim czuwać. Mam nadzieję, że to faktycznie choć częściowo adekwatna zapowiedź przyszłości komiksów z tej stajni.

Troska o wysoki poziom jest też widoczna w warstwie graficznej, chociaż tutaj też włodarze grają bezpiecznie w doskonale znaną sobie grę, bez stylistycznych eksperymentów. Nazwisk za ołówkami również jest pierdyliard i zakwestionowałbym może tylko angaż Johna Romity Jr, bo go cholera nie znoszę (nothing personal, rysunków nie znoszę) i Todda Naucka. Fragment o „Stargirl” tego drugiego po prostu wypada bladziutko i infantylnie w porównaniu do reszty grafik w tomiszczu, choć pasuje do postaci. Głównym ilustratorem albumu jest Xermánico, czyli raczej nie ma na co narzekać, jeśli lubi się staranne konturowanie i bardzo dynamiczną kreskę w okolicach superbohaterskiego realizmu. Za to przy robocie artystów takich jak Inaki Miranda, Christopher Mitten, Joelle Jones, Alex Maleev, Phil Hester i Dexter Soy (tak, sporo ich) ten nieszczęsny Romita powinien wstydzić się pchać do rysowania ze swoimi generycznymi ryjami i klockową anatomią. Ilustratorów w albumie jest znacznie więcej, ale to ci wymienieni odeszli choć trochę od przyzwoitego standardu stylistyki komiksów o mężnych i potężnych w stronę artyzmu, który faktycznie ma jakiś wyjątkowy sznyt.

Rozpisałem się, znowu, ale „Nieskończonej granicy” nie można oceniać tylko jako dzieło samodzielne. Warto spojrzeć również na to, co zwiastuje dla uniwersum po tym okropnym pierdolniku Snydera i na razie w obu kategoriach jest raczej dobrze. Minęło już kilka lat od czasów, gdy miałem w życiu czas na takie rzeczy jak regularne wizyty u dentysty i śledzenie Marvela oraz DC Comics na bieżąco, więc jestem błogo nieświadomy faktycznej kondycji dalszego ciągu (ciągów?) tej historii na rynku amerykańskim, ale taką dawkę porządnej superbohaterszczyzny warto sobie zaserwować. Przypomnieć sobie, że nie tylko kameralnymi historiami alternatywnymi tworzy się jakość w tym gatunku, przynajmniej teoretycznie. Nawet jeśli ostatecznie okaże się, że te wszystkie piękne obietnice, jak to często bywa, będziemy mogli sobie o kant dupy potłuc.

 

Autor: Rafał Piernikowski

 

Brak komentarzy: