niedziela, 26 kwietnia 2020

Multiwersum. Grant Morrison


Fabuła „Multiwersum” Granta Morrisona to rozbudowana wariacja na temat motywu wieloświatów oparta o mitologię DC Comics. Skomplikowana, postmodernistyczna jazda bez trzymanki, ogromny crossover na miarę rozpędzonego już XXI wieku. Brzmi fantastycznie, ale według mnie w praktyce wcale tak dobrze nie działa.

Od razu zaznaczę – nie czytałem żadnych „Kryzysów” i być może ich znajomość jest istotna przy konsumowaniu tego komiksu. Mnie on ogólnie przypomina „Niekończącą się opowieść” (zresztą na związek ten wskazuje sam Morrison) i „Dom Lalki” Gaimana. Obie historie są lepsze od tworu Morrisona. Możliwe, że ważna jest ogólna wiedza o uniwersum DC, której – przyznam szczerze – zapewne mi brakuje. Jeśli przez to gdzieś umknęła mi wielkość tego dzieła to szkoda. Wylewam dziecko z kąpielą i będę musiał się z tym pogodzić oraz przyjąć ewentualne cięgi od znawców tematu. Może uważacie mnie za nerda do kwadratu, ale prawda jest taka, że szerokim łukiem omijam rajtuzy wątpliwej jakości, przez co znajomość superbohaterskich światów jest moim recenzenckim kryptonitem. Ja tylko chciałem przeczytać dobrą powieść graficzną napisaną przez Morrisona.



W swoim życiu wciągnąłem kilka innych ważnych dzieł tego scenarzysty, były lepsze, gorsze, ale nigdy nie było tak, że mnie bardzo męczyły. Nie jestem uprzedzony i zawsze dawałem szansę jego komiksom. Tym razem autor najwyraźniej chce, żeby jego historia była niezwykle inteligentna i rozbudowana. Do tego stopnia, że przesadza, przez co ta staje się przeintelektualizowana i nudna. Może i jest to zegarmistrzowska robota, pełna ukrytych easter eggów, ale na pewno nie dzieło błyskotliwe, bo nie uznaję za takie czegoś, co czyta się aż tak źle. Autorowi nie udało się zainteresować mnie losami większości przedstawionych tu postaci, a jest ich prawdziwy ogrom, podobnie jak światów, w których rozgrywa się ta fabuła. To wszystko przez to, że Morrison nie zostawia sobie czasu na poświęcenie im uwagi i skacze z jednego do drugiego. W rezultacie mamy ponad 400 stronicową opowieść o niczym z niesatysfakcjonującym zakończeniem. Owszem, to wszystko ma pewien potencjał, ale nie zostaje on wykorzystany. Co najwyżej to otwarta furtka dla tych, którzy chcieliby rozwijać światy przywołane przez Morrisona (jeśli takie było jego założenie, to jest to nie lada narcystyczny pomysł). Być może też autor jest dokturem od uniwersum DC (co jest sugerowane w posłowiu) i gdzieś tam mruga okiem do innych dokturów, ale ja nie jestem jednym z nich i dla mnie ta opowieść najzwyczajniej nie działa tak, jak powinna.



Prócz korzystania przez Morrisona z teorii wieloświatów, ciekawym zabiegiem jest wyważanie czwartej ściany i uczynienie z czytelnika jednego z bohaterów tej opowieści. To pewnie dlatego jego dzieło jest uważane za tak inteligentne i sprytnie napisane. Sam pomysł był dobry, ale na mnie jednak nie zrobił wielkiego wrażenia, bo przez wyżej wymienione problemy nie wczułem się dostatecznie w historię.

Istnieje szansa (bardzo duża sądząc po ilości jego wielbicieli), że jestem na twórczość Morrisona za głupi, ale czytuję, rozumiem i lubię Moore'a, więc chyba nie jest z moim intelektem tak źle. Swoją drogą, skoro jesteśmy przy Bestii z Northampton, to przypomniała mi się wyrażona przez Morrisona w jednym z wywiadów krytyka „Watchemnów” za to, że są szpanerscy (że Moore mówi przez ten komiks „patrzcie, jaki to ja jestem inteligentny”). Nie wiem, co go podkusiło do takiego stwierdzenia, nie wnikam, ale w zestawieniu z „Multiwersum”, „Strażnicy” to prościutka opowieść noir. Nie mnoży się tam pierdolizmów i kolejnych niepotrzebnych dla historii bytów. Bo przywołani bądź wymyśleni przez Morrisona bohaterowie są zupełnie nieistotni dla historii (zamiast nich mogliby być równie dobrze Bolek i Lolek) i pojawiają się „bo fajnie jest, gdy się pojawiają” a opowieść toczy się własnym torem i zmierza do przewidywalnego finału.



Z drugiej strony jest tu podobny problem, co z „Providence” Alana Moore'a, które nie tak dawno mocno krytykowałem (klik). Obie historie to rzeczy będące skarbnica pustych parafraz (tu uniwersum DC, tam Lovecraft) o znikomej wartości artystycznej i w ostatecznym rozrachunku prowadzone są donikąd. Różnica jest taka, że w przeciwieństwie do Moore'a Morrisonowi przyszło przy „Multiwersum” pracować z kilkoma niezłymi rysownikami, ale szczerze powiedziawszy i tak, prócz Franka Quitely’ego, to wszystko tylko rzemieślnicy.

To pewnikiem jednak ważny komiks w dorobku Szalonego Szkota i jeśli śledzicie jego twórczość (mnie coraz mniej do niej ciągnie, ale dam szansę następnym tomom „Doom Patrolu” i jego „X- Menom”) to pewnie nie odwiodę Was od lektury. Ok, robicie to na swoją odpowiedzialność. Nie mówcie, że nie ostrzegałem.

Brak komentarzy: