czwartek, 16 kwietnia 2020

Jim Cutlass. Tom 1. Giraud/Charlier/Rossi




Nie lubię sytuacji, w której się znalazłem. Mam nieodrobione lekcje. Czytałem tylko pierwsze tomy „Blueberry'ego” (mam całość na półce, ale nie znalazłem jeszcze na nią czasu), a „Jim Cutlass” (kutas hiehie) został stworzony właśnie przez autorów tego pierwszego tytułu. Co więcej, to również western, więc na pewno warto by było oba dzieła zestawić. Niestety nie zrobię tego.

Mogę jednak porównać Cutlassa (hiehie) ogólnie z westernem jako gatunkiem, bo na tle typowych opowieści z dzikiego zachodu wypada on bardzo oryginalnie. Rzecz dzieje się bowiem na dalekim południu w Luizjanie, zaraz po wojnie secesyjnej. Główny bohater jest jednak przybyłym w te rejony unionistą. Krajobrazy, które tu zobaczymy, są więc diametralnie inne niż w typowym westernie i bliżej im do tego, co widzieliśmy w „Przeminęło z wiatrem” niż do „Dobrego złego i brzydkiego”. Prócz malowniczych dworków bogatych niegdyś południowców zwiedzimy bagna, szemrane zakątki ówczesnych metropolii, czyli saloony i szulernie, a nawet luksusowe parowce, na których rżnęło się w karty do świtu. Zero kaktusów i wszędobylskiego piachu. Różni się tu również obsada tych opowieści, bo na drodze Cutlassa spotkamy nie tylko Ku Klux Klan, ale też bandy wyzwolonych czarnych, które grasowały wówczas na tamtych ziemiach. Głównym motywem fabularnym zebranych tu opowieści jest próba podźwignięcia z bankructwa plantacji bawełny, odziedziczonej przez głównego bohatera po wuju. Cutlass jako unionista i „przyjaciel czarnuchów” musi się jednak zmagać z niechęcią południowców i z kłodami rzucanymi mu co rusz pod nogi. Co ciekawe jednak obraz południa nie jest ukazany jednostronnie, a i niebieskie mundury są niekiedy niezbyt pozytywnymi charakterami, co więcej – nawet grasujące po okolicy bandy czarnych potrafią być skurwysynami.




Jak wspomniałem we wstępie, autorami tego dzieła na początku byli Moebius (tu podpisujący się prawdziwym nazwiskiem, czyli Jean Giraud) i Jean-Michel Charliera, czyli duo odpowiedzialne za Blueberry'ego. Od stworzenia pierwszego i drugiego epizodu minęła jednak niemal dekada i w kolejnej odsłonie rysunkami zajął się ktoś inny – mianowicie znany u nas z serii W.E.S. T. Christian Rossi. Grafika w pierwszym tomie była bezbłędna i to, co dostaliśmy to Moebius u szczytu swoich westernowych możliwości. Dlatego bardzo się dziwie, że wchodzący na jego miejsce Rossi przeskoczył tą ustawioną wysoko poprzeczkę i nie tylko idealnie wpisał się w atmosferę serii, ale też poziomem rzemiosła dogonił Moebiusa, który w tym układzie zajął się już tylko scenariuszem.



Nie miałem okazji tego w tym tekście jeszcze napisać, więc zostawiam sobie tę przyjemność na koniec: Cutlass (hiehie) to w swojej kategorii mistrzostwo świata i każdy wielbiciel frankofonów – nie koniecznie tych staroświeckich, bo narracja nie jest zbyt męcząca – musi mieć ten komiks na półce. Mimo iż całości nie ilustrował Moebius, to od strony graficznej jakość jest genialna i podziwianie grafik to prawdziwa przyjemność. Zapewniam, że również nieszablonowa fabuła sprawi nawet bardzo zorientowanemu w westernach odbiorcy nie lada przyjemność. Jak na razie niniejszy album znajduje się w mojej ścisłej topce najlepszych komiksów, jakie czytałem w tym roku.


Brak komentarzy: