To cholernie wielkie słowa jak na tekst o komiksie superbohaterskim, ale trudno mi zaakceptować, że to już koniec. Tom numer pięć zamyka popisowy taniec Ala Ewinga w spektaklu znanym jako „Nieśmiertelny Hulk”. To zwieńczenie historii, która w opinii odbiorców i krytyków wyróżniła się niczym promieniujący na szmaragdowo, nieskazitelny klejnot w stercie bezkształtnego plastiku. Rewitalizacja całokształtu sylwetki zielonego olbrzyma i pokaz tego, że w głównonurtowym komiksie superbohaterskim jest jeszcze miejsce na fabuły zaplanowane od A do Z, inteligentne i dojrzałe. Tak, nie zamierzam na sam koniec nagle zacząć jechać po tym runie. Po zamknięciu ostatniego albumu jestem gotów postawić Ewingowi ołtarz.
To pod każdym względem naturalne zwieńczenie serii, która wreszcie połączyła losy dwojga potężnych dzieci Jacka Kirby’ego: wszechpotrafiącego i wszechrozwalacza. Większym spoilerem was nie skrzywdzę. Po absolutnie mocarnym tomie czwartym dwie z wielu osobowości Bruce’a Bannera znalazły się w, delikatnie mówiąc, nieprzychylnym położeniu. Przejebane mają, nie owijając w bawełnę. Trzymający dotąd lejce diabłowaty Hulk gryzie piach, główna osobowość zmieniła się w cronenbergowską, quasi-humanoidalną wersję kabalistycznego drzewa życia, a wszystkim dyryguje teraz Leader z nad wyraz (nawet jak na swoje standardy) napuchniętym czerepem. Każdy w takim momencie zwrócił by się do przyjaciół, ale w przypadku biednego furiata odzianego w fioletowe portki najbliżsi jak zwykle ranią najmocniej. Brzmi głęboko, a chodzi po prostu o to, że Avengers to banda buców.
Ostatni tom tej historii leci chyba najmocniej w motywy trykociarskie i z początku średnio mi to grało, ale udział mężnych kalesoniarzy przeświadczonych o własnej racji był raczej nieunikniony przy takiej skali wydarzeń. To też logiczny ciąg dalszy decyzji podejmowanych przez Ala Ewinga od pierwszego zeszytu serii. Jego metoda jest jak szkło powiększające, pod którym oklepane motywy z bajek o mutantach gamma odkrywają przed złaknioną choćby grama jakości publiką masę nowych, często makabrycznych niuansów. Tak właśnie tutaj pojawienie się Avengers służy nie tylko sensacji, bo poza usprawiedliwieniem intensywnego prania się po mordach tworzy skomplikowaną sieć relacji z postaciami osadzonymi w fabule wcześniej. Obnażona zostaje dziecięca strona najbardziej znanej wersji Hulka, co z kolei z niektórych „bohaterów” robi mendy znęcające się nad słabszym. Na tym etapie historii zresztą już każde alter-ego Bannera ma wyjaśnioną rolę, a jednocześnie znajduje się miejsce na ich dalszy rozwój. U Ewinga dynamiczny bohater to za mało, szansę na odkupienie dostaje każda z osobowości protagonisty, że o postaciach pobocznych nie wspomnę.
To tylko jeden z wielu przejawów wyjątkowego talentu autora. Udało mu się stworzyć serię superbohaterską, której zeszyty rozpoczynają się od cytowania – poza Mary Shelley, co tutaj jest oczywistością – Arystotelesa, Longfellowa, Kafki, czy nawet Biblii i to wszystko ma sens, te zagrywki nie rażą pretensjonalnością. Rozwijają się motywy z kabały, bezpośrednie nawiązania do „Boskiej komedii” zespolone groteskowo z lovecraftowskim kosmicznym horrorem, co też łączy mitologię promieniowania gamma z konstrukcją całego wszechświata Marvela. Decyzje tak poważne, że inni autorzy przez lata będą musieli je uparcie ignorować, jak to często w superhero bywa. Ewing podjął masę odważnych kroków i wykorzystał dziesiątki motywów, więc tym bardziej robi wrażenie tak doskonałe dopasowanie elementów pochodzących teoretycznie z różnych układanek. Tu nie ma przypadkowych decyzji, wszystko się łączy, nawet powrót jednej z popularniejszych form Hulka odbywa się nie tylko w atmosferze przytłaczającej zajebistości, ale też w zgodzie z fikcyjną logiką świata przedstawionego i fabułą tej zamkniętej serii. To zaś przenika się ze sposobem na pokonanie nowej grupy przeciwników, powstaniem Red Hulka i rolą Fantastycznej Czwórki w całej opowieści. To tylko jeden przykład w gąszczu makiawelicznie zaplanowanych koneksji. No nie ma w Marvelu obecnie drugiego tak sprawnego łba.
Oderwijmy się jednak od bijatyk z przebierańcami różnej maści i porozmawiajmy o najważniejszym: o zakończeniu. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, z początku wydało mi się ono zbyt pospiesznie, jakby Ewing nie dostał szansy na rozwinięcie wszystkich pomysłów. Nawet jeśli jest to prawda, to udało mu się te porzucone wątki obrócić w prezentację złowrogich celów antagonistycznego zła totalnego, zapowiedź tego, co może się wydarzyć. Pod każdym innym względem trudno doszukać się tu niedopatrzeń. Jak większość dobrych historii, ta kończy się tam, gdzie (mniej więcej) się rozpoczęła, eskalują motywy gnostyczne, znaczenie ciemnozielonej strony mocy rozszerza się na cały wszechświat, dostajemy również zaskakująco nieinwazyjną w swoim rozmachu pigułkę informacji na temat wspólnej przeszłości Leadera i Hulka. Co najważniejsze jednak, mnogie osobowości Bannera muszą sobie zasłużyć na dotarcie do końca, przejść trudną drogę, zmierzyć się z błędami. Ostatecznie samo istnienie Hulka staje się aktem buntu przeciwko sile sprawczej bez poddawania się wpływowi jej przeciwwagi. Akceptacja własnej natury połączona z faktycznie realizowaną chęcią poprawy, odnalezienie miejsca na litość w zasłużonym gniewie.
Nad kontrowersjami wynikającymi z antysemickich popisów Joe Bennetta wylałem już spore wiadro kwasu, więc nie będę powtarzał, nie chcę psuć pożegnania z tą serią. Cholerna szkoda, że wyszło, jak wyszło. Po pięćdziesięciu zeszytach w towarzystwie tego artysty wyobrażenie sobie „Nieśmiertelnego Hulka” w innym stylu jest niemalże niemożliwe. Jego rysunki przez cały czas pozostawały z jednej strony bardzo bliskie esencji szkoły superhero ze Stanów, ale potrafiły również osunąć się bez wysiłku w perfekcyjnie zilustrowany body horror i uciec od realizmu, gdy było to wymagane. Ma to sens, gość w końcu zaczynał karierę od graficznej grozy. Bennett jest rysownikiem bardzo elastycznym i jednocześnie perfekcjonistą z technicznego punktu widzenia. Potrafił równie dobrze zilustrować sceny durnej kalesoniarskiej naparzanki, by stronę dalej przejść do biblijnego pojebaństwa w stylu obrazów Boscha, a do tego doskonale radził sobie ze zmiennymi układami kadrów. Dlatego też cieszy mnie, że w ostatnim albumie miał sporo okazji do popisu – także w ramach jednego rozdziału zrywającego z tradycyjną narracją komiksową. To właściwie jego pożegnanie z Marvelem, więc abstrahując od słuszności wywalenia go na zbity pysk (a słuszne to było totalnie), przynajmniej oddreptał z klasą. Krzyżyk na drogę, teraz będzie ilustrował komiksy dla libertariańskiego YouTubera, komiczne.
Trudno się rozstać z tak dobrą serią, bo za pewnik możemy uznać, że nieprędko w Domu Średnich Pomysłów trafi się nam znowu taki przebłysk jakości. Al Ewing, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z branży, zarówno przy powielaniu pomysłów poprzedników jak i przy wywracaniu tych pomysłów na lewą stronę, wykazuje się ogromną wiedzą na temat uniwersum Marvela, szacunkiem do kreatywnych dokonań mistrzów a przede wszystkim ogromnym skillem pisarskim. Piąty tom „Nieśmiertelnego Hulka” to godny prezent na pożegnanie z serią, która potrafiła górę mięśni w fioletowych gatkach wpisać w nawias społecznie świadomego komentarza, lovecraftowskich odklejeń bez wysiłku ewoluujących w mieszankę sprawnie podanej psychologii i gnostycznego filozofowania na wysokim poziomie. Cudem też udało się to wszystko utrzymać w całkowitej wierności względem peleryniarskich realiów i przyprawić toną ukłonów dla gigantów fikcji takich jak, między wieloma innymi, Jack Kirby czy Cronenberg. Ich duchy, przenikając się z wszechobecnym sercem Ala Ewinga, dały nam tytuł, do którego przez lata będzie porównywana każda nowinka w mainstreamowej części tego medium. Pretendenta do podium nie spodziewam się zbyt prędko.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz