wtorek, 5 marca 2024

Jenny Finn. Nixey/Mignola

 


Rzecz powstała z burzy mózgów Mike'a Mignoli i Troya Nixeya. Ten drugi wysłał temu pierwszemu sporo szkiców, do atmosfery których Mignola wymyślił i dopasował historię, ustawiając narysowane i wyobrażone już postacie na szachownicy i nadając im charaktery, funkcje oraz znaczenie. Tytułowa Jenny Finn to dziewczynka odnaleziona na otwartym morzu. Wyłoniła się z lovecraftowskiego CZEGOŚ na środku akwenu. Jej śladem – przez wiktoriański Londyn, w którym grasuje morderca dziwek – rusza koleś ze wsi imieniem Joe. Nie sposób oderwać wszystkich poziomów tego komiksu od twórczości Samotnika z Providence. Czuć jednak, że dzieło powstało z wielkiej improwizacji i niezdrowego, nieraz bezsensownego eskalowania motywów przynależnych prozie Lovecrafta. Umówmy się, improwizacja jest jedną ze składowych stylu Mignoli, ale nie jest akurat tą dobrą cechą jego warsztatu. Od strony fabularnej wyszło więc przeciętnie.


Najsłabszym ogniwem tej historii są jednak rysunki. Grafiki Troya Nixeya znałem wcześniej z „Zagłady Gotham”. Marudziłem na nie w recenzji tego nietypowego, lovecraftowskiego Batłomieja, ale przyznam szczerzę, że tam podobały mi się bardziej niż w „Jenny Finn”. Pokraczne postacie z dziwnymi japami być może pasują do atmosfery prozy HPLa, która jest wyjściową dla całej opowieści, ale mnie od nich odrzuca. Gdyby historię zilustrował sam Mignola, wyszłoby jej to na dobre, już wtedy jednak (na przełomie lat 90. i 2000, bo według tego, co mówi Troy, wtedy powstawała ta opowieść) Duży Mike był bardzo zajętym człowiekiem i nie było takiej opcji. Historię Mignola dopasowywał zresztą do rysunków Nixeya, jemu więc musiała przypaść rola ilustrowania opowieści. Grafikom nie pomogły niestety nawet kolory Dave'a Stewarta, który zajął się po latach tym aspektem „Jenny Finn”. Co więcej, wydaje mi się, że w czerni i bieli rysunki te wyglądałyby znacznie lepiej. Tak można też sądzić po szkicach dołączonych na końcu albumiku. Dodatkowo ostatni zeszyt narysował ktoś inny niż Nixey, naśladując przy tym – całkiem wiernie – jego pokraczny styl.


„Jenny Finn” to moim zdaniem niewypał, który wyleczył mnie z chęci posiadania wszystkiego, w czym palce maczał Duży Mike. Dziwię się, że akurat ten komiks wybrano do publikacji po znakomitym Baltimore. Owszem, nie brak mu pulpowej energii typowej dla komiksów Amerykanina, ale na tym jego walory się kończą, bo z drugiej strony na tle najlepszych prac tego autora rzecz wypada jak tytuł drugiej kategorii. To zdecydowanie pozycja odcinająca kupony od sławy Mignoli. Owszem, ma jakieś plusy, jak atmosfera znana z opowiadań Lovecrafta przeniesiona do wiktoriańśkiego Londynu czy kilka fajniejszych grafik (acz te ze szkicownika są najlepsze). To jednak za mało, by uznać tę historię za musiszmiecia i uważam, że Mignola nawet w kolaboracjach z różnymi rysownikami miał w dorobku znacznie lepsze opowieści.

Brak komentarzy: