Guy Delisle jest już dobrze znany polskiemu czytelnikowi. Wydano u nas sporą część jego autobiograficznych powieści rysunkowych. Obecnie otrzymujemy debiut Kanadyjczyka w tej formie wyrazu. Należy nadmienić, że przed karierą autora komiksów, pracował on przy produkcji filmów animowanych. Francuska wytwórnia wysłała go niegdyś do Chin w celu nadzorowania prac tamtejszych animatorów w mieście Shenzen. Wspomnienia z tego okresu stanowią kanwą pierwszego komiksu Delisle.
„Shenzen” to samograj, podobnie jak inne twory artystyczne tego typu. Nie ma nic bardziej interesującego, jak obserwacja zderzenia dwóch odmiennych kultur („Amerykanin w Paryżu” nie jest bynajmniej protoplastą takiego sposobu narracji). Zawsze mamy ten niekończący się szereg zabawnych, dziwnych, a czasem zupełnie zaskakujących sytuacji, wynikających z tego, że bohater znajduje się w miejscu, które jest dla niego niczym obca planeta.
W opowieści Delisle niemal każdy element życia w Chinach budzi u narratora konsternację. Głównym problemem jest oczywiście komunikacja. Nawet jeśli trafi się ktoś znający język angielski, to używa go w zupełnie odmienny sposób, mieszając pojęcia i znaczenia. Rozmowa przez tłumacza również nie daje poczucia nawiązania zadowalającego kontaktu. W rezultacie bohater jest skazany na pewną formę izolacji oraz samotność. W komiksie nie dominuje jednak nastrój przygnębienia. Nawet przykre sytuacje przedstawione są ze zdystansowaną ironią.
Autor Kronik Birmańskich proponuje nam historię rozgrywającą się w państwie totalitarnym, jednak fakt ten zaznacza jakby mimochodem, kierując naszą uwagę z w stronę zwyczajnych, życiowych sytuacji, które kipią od paradoksów. No bo ludzie – z perspektywy człowieka zachodu – reagują tutaj dziwnie, inaczej objawiają swoją emocjonalność, infrastruktura jest popląta i przytłaczająca, a kuchnia pełna niespodzianek. Chyba zresztą ten ostatni element przedstawionego świata zwycięża jeśli chodzi o ilość poświęconych mu stron.
Czytając tą powieść graficzną, zastanawiałem się nad poczuciem lekkości, które w niej dominuje. Czy to naprawdę jest „fair”? Patrząc na to chłodnym okiem - francuska firma, w której pracuje główny bohater, wykorzystuje tanią pracę chińczyków, niespecjalnie przejmując się jakimiś tam prawami człowieka. Delisle oczywiście nie naświetla tego problemu w taki sposób, raczej pokpiwa z lenistwa, a także nieudolności swoich chińskich współpracowników - i patrząc nieco z góry - przeobraża ich oraz otaczającą go rzeczywistość w komiks - produkt kultury rozrywkowej, który w europie staje się poczytnym hitem. Niewątpliwie świadomość tego faktu psuła mi przyjemność lektury.
Guy Delisle posługuje się prostą „cartoonową” kreską, charakterystyczną dla satyrycznych pasków komiksowych. Szeregi drobnych kadrów przetykane są od czasu do czasu - statycznymi i pozbawionymi tekstów w dymkach - rysunkami na całą stronę, w których najczęściej mamy obraz architektury pociągnięty grubą, ciężką krechą. Zdają się one oddawać nastrój przytłoczenia głównego bohatera obcością i potęgą chińskich budowli. Doświadczenie animatora przysłużyło się autorowi do zbudowania zgrabnej i przejrzystej narracji, dlatego nie ma się wrażenia obcowania z dziełem debiutanta, tylko doświadczonego wyjadacza.
„Shenzen” to ciekawa lektura, wbrew moim narzekaniom, można się z niej nawet czegoś dowiedzieć. Nie każdy z nas ma przecież możliwość wyjazdu do Pastwa Środka. Na przykładzie tego dzieła po raz kolejny przekonałem się, że medium komiksu doskonale nadaje się do snucia opowieści autobiograficznych. Zapis czysto literacki nie byłby w stanie oddać tego poczucia dystansu, który zbudować można jedynie za pomocą umownego rysunku. Aby jednak sztuka się udała w całej swej pełni, potrzeba absolutnej – niemal ekshibicjonistycznej - szczerości autora oraz nadania ciężaru dramaturgicznego, którego tutaj nieco mi zabrakło.
Autor: Jakub Gryzowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz