czwartek, 28 października 2021

Batman Noir. Gotham w świetle lamp gazowych. Augustyn/Mignola/Barreto

 


Jak na fana Batłomieja, trzeba przyznać, że uchowałem się. Nie czytałem wcześniej tej klasycznej pozycji, jaką jest „Batman: Gotham w świetle lamp gazowych” z rysunkami samego Mike’a Mignoli. Nie uśmiechało mi się płacić zawrotnych kwot za dość cienki zeszycik. Na szczęście Egmont wznowił tę historie w linii „Batman Noir”, uzupełniając przy tym album o drugą opowieść z tego uniwersum, napisaną również przez Briana Augustyna, ale rysowaną już przez innego grafika.


Zacznijmy od tego czym jest „Elseworld”. To termin wykorzystywany w świecie DC Comics do opisania historii z bohaterami tego uniwersum, dziejących się w alternatywnym świecie. W przypadku „Batman: Gotham w świetle lamp gazowych” (które w ogóle było pierwszą publikacją z przyklejonym logiem Elseworldu) akcję umieszczono w epoce wiktoriańskiej, i tak Gackowi przyjdzie się zmierzyć w tej historii z Kubą Rozpruwaczem, tłem dla opowieści będzie natomiast Gotham z roku 1888 z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza tej epoki. 

 


Skłamałbym, jeśli bym powiedział, że fabuła jest jakoś szczególnie rozbudowana. Na kilkudziesięciu stronach nie ma ona szans się rozwinąć do tego stopnia, żeby stać się czymś szczególnie godnym zapamiętania. Muszę jednak przyznać – nakładka z epoką wiktoriańską została przyłożona po mistrzowsku i szybciutko łapiemy, o co chodzi twórcom w ich wizji świata Batmana. To ten element na pewno uczynił z opowieści dzieło pamiętane przez czytelników po tylu latach i rzecz często wspominaną przy wyliczankach kanonu komiksów z nietoperzem. Do tego dochodzi grafika w wykonaniu Mignoli, która jest po prostu przegenialna. Mam wrażenie, że to właśnie tutaj Duży Mike jest u szczytu swoich możliwości jeśli o realistyczną krechę chodzi. Bo Hellboy – umówmy się – mimo iż wybitny rysunkowo, to jest bardziej minimalistyczny i oszczędny niż to, co zaprezentowano w „Gotham w świetle lamp gazowych”. 

 



Jak wspomniałem, album został uzupełniony drugą opowieścią. Tym razem na gramofonach/pisakach wystąpił Eduardo Barreto. Jasne, to nie Mignola, ale nie marudziłbym z tego powodu. Barreto jest niezwykle zdolnym rysownikiem realistycznym, a jego krechę porównałbym do prac Joego Kuberta. To zdecydowanie najwyższa liga rzemiosła w tym stylu i nie wyobrażam sobie, żeby seria mogła trafić lepiej przy poszukiwaniach zastępcy Mignoli. Fabuła również nie jest zła. W Gotham ma się mianowicie odbyć wystawa, coś na kształt europejskiego Ekspo. We wszystkim przeszkodzić ma łotr o aparycji Vincenta Price'a, posługujący się gadżetami rodem z powieści Juliusza Verne. Oczywiście Batman skopie mu dupę, ale zanim się to stanie, Gotham odczuje piętno wypalone na swojej skórze przez tego nikczemnika.


Chwalę ogólnie te komiksy, więc pewnie zastanawiacie się, czy mają jakieś minusy. Tak, nie obeszło się bez nich. Największym, prócz pośpiesznie snutych fabuł (w obydwu przypadkach to kilkadziesiąt stron), jest słabe wykorzystanie regularnych wrogów Batmana. Istnienie Jokera zostaje jedynie zaznaczone na jednym kadrze, a przecież wszyscy chcielibyśmy zobaczyć go w takim wiktoriańskim anturażu. Harvey’a Denta również ledwie wspominają. 

 



Są to wszystko jednak tylko moje prywatne „widzimisię”, mimo ich bardzo polubiłem ten album i na pewno będę do niego wracał. Zasługuje zdecydowanie na swoje miano dzieła klasycznego jeśli o historie z Batłomiejem chodzi. Do tego dochodzi przystępna cena, bo w dyskontach da się ten album kupić za 90 zł. Format jest bardzo duży i wydaje mi się to całkiem uczciwym kosztem. Tym bardziej, że w tej formie rysunki wyglądają przecudnie i można spędzić długie godziny, podziwiając plansze w tak monstrualnych rozmiarach.

 

Brak komentarzy: