poniedziałek, 15 lutego 2016

Scream Queens: Daria Nicolodi, czyli Matka Matek

 Tekst pierwotnie ukazał się na łamach kinomisji.

Nawet jeśli jesteście fanami Dario Argento, to pewnie nie wszyscy wiecie, że w 1988 roku powstało nieformalne domknięcie jego słynnej „trylogii Matek”. Stworzyli je Luigi Cozzi, reżyser pamiętany dziś głównie za kultową tandetę Contamination (1980), oraz Daria Nicolodi, była muza, aktorka, scenarzystka i wreszcie dziewczyna* Dariusza. Film, oryginalnie nazwany Il Gatto nero, znany jest głównie jako Demons 6: De Profundis, a w Polsce dystrybuowany był na kasetach wideo jako Czarny kot. Jego fabuła usnuta została wokół dwóch filmowców, którzy, jak to na Włochów przystało, planują w tradycji kina eksploatacji odciąć kupony od kasowych hitów Argento (!) i również stworzyć tytuł inspirowany legendą o Trzech Matkach (!!!). Gdy zaczynają się poważnie angażować w projekt, z ich żonami (będącymi przy okazji aktorkami mającymi zagrać główne role) zaczyna się dziać coś niedobrego.

*Wybaczcie, nie lubię słowa „partnerka” – brzmi jak określenie osoby, z którą gramy w brydża.



Film powstał rok po rozstaniu Argento i Nicolodi, która zdobiła swoim aktorskim talentem filmografię mistrza od Głębokiej czerwieni (1975) po Operę (1987) i która, jako współscenarzystka, była mocno zaangażowana w tworzenie dwóch pierwszych odsłon „trylogii Matek”: Suspirii (1977) i Inferno (1980). Oczywiście nie wiem jak to wyglądało od kuchni, ale strzelam, że Daria chciała utrzeć nosa Dariuszowi i pokazać jak duży wkład miała w jego dzieła. Poniekąd jej się udało, bo w Czarnym kocie najfajniejszy jest sam pomysł (film o tworzeniu filmu – to przecież to, co lubimy najbardziej!) i przyzwoicie napisany scenariusz, za który to właśnie ona była odpowiedzialna. Jego realizacja to już jednak zupełnie inna sprawa. Niestety, Nicolodi i Cozzi nie stanowili zgranego duetu i efekt ich pracy jest jedynie cieniem arcydzieł włoskiej grozy.
Zazwyczaj mówię o filmach Argento czy Mario Bavy jako o przeszarżowanym komiksowym kiczu i w tym momencie zaczynam być bezradny, bo nie wiem jak właściwie miałbym stopniować te określenia, by scharakteryzować film Cozziego. Już od pierwszych scen reżyser niezgrabnie małpuje Suspirię. Wszystko nurza w oświetleniu z lamp uzbrojonych w kolorowe filtry. Nie ma przy tym za grosz umiaru i nawet sceny kompletnie niepotrzebujące podbijania atmosfery zalane są zielonymi i czerwonymi barwami. Film staje się przez to groteskowy, ale też słodki w swoim wulgarnym naśladownictwie.



 Cozzi nigdy nie miał talentu na miarę Argento i mimo że pozornie „wiedział o co chodzi”, to nie potrafił być elegancki. Nie mówiąc już o tym, by mógł wydestylować jakieś piękno i seksowność z ukazywanej w filmie przemocy. Przykładowo, gdy grająca tu jedną z bohaterek Croline Munro (swoją drogą jedna z dziewczyn Bonda) podrzyna sobie gardło, to nie ma w tym choćby krzty zmysłowości znanej z filmografii Argento. U niego byłoby to nie tylko szokujące, ale również estetyczne przeżycie. Prócz kalki motywów z Suspirii i Inferno znajdziemy tu również dosłowne cytaty z filmów Mario Bavy – mógłbym przysiąc, że Melissa Graps, widmo małej dziewczynki ze wspaniałego Operazione Paura (1966), pojawia się tu we własnej osobie.


Oczywiście można Cozziemu zarzucić, że nie był zbyt pojętnym uczniem, ale – zaskoczę Was – ja go jednak będę bronił, bo ostatecznie jego robota w Czarnym kocie to nie jest tylko bierne naśladownictwo. Wolę żyć w przekonaniu, że to po prostu szczenięcy hołd dla wielkich mistrzów gatunku. Bowiem ostatecznie, mimo iż jest tu sporo nastrojowego włoskiego gotyku, to szala przechyla się bardziej w stronę kina gore. Moim zdaniem Cozziemu udało się stworzyć całkiem atrakcyjny i oryginalny film, w którym obecny jest jego własny styl: obskurny, przegięty i kampowy.
W trakcie przemyśleń na temat Czarnego kota siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać nad żeńskim pierwiastkiem Suspirii i rolą, jaką odegrała Nicolodi przy jego tworzeniu.

Postrzegam kino jak sen. Włoskie w szczególności. Najczęściej jest snem mężczyzny, bo prawda jest taka, że to oni zdominowali przemysł filmowy. Często jest odzwierciedleniem naszych głęboko skrywanych fantazji. Argento jest cały czas o oskarżany o mizoginizm – nie mnie sądzić czy słusznie, ale prawdą jest, że przemoc w jego filmach posiada niebywałą ilość seksualnych metafor, przy których interpretacji nawet stary świntuch Freud by się zarumienił. Wydaje mi się jednak, że w przypadku Suspirii jest jednak inaczej. To zdecydowanie sen kobiety.
Jeśli spersonifikowalibyśmy Suspirię, to bez wątpienia byłaby niesamowitą laską: tajemniczą i seksowną. Silną i bardzo elegancką. Koniecznie w koronkowej czerwono-czarnej bieliźnie, skrywanej pod drogą kiecką. Obdarzoną bardzo wyrazistym wyglądem zewnętrznym. Amerykanie mają dobre określenie na ten typ urody: „pretty as a swastika”. Biorąc pod uwagę niesatysfakcjonujące zakończenie filmu, musiałaby też być egoistyczną femme fatale. Uzależniającą jak narkotyk, do której jednak chce się wracać skamląc o więcej, nie znajdując przy tym nigdy spełnienia. Współczesną wiedźmą – w tym kontekście, w którym przedstawiał ją choćby Anton Szandor Lavey w książce Szatańska Czarownica.



To podświadoma, celuloidowa emanacja tego, jak kobieta wyobraża sobie kochankę idealną. Taką, którą sama chciałaby być. Wato też zauważyć, że podobnie do Kill Bill Vol. 1 (2003) akcja rozgrywa się tylko w świecie kobiet. I tu jest ten moment, w którym pojawia się pytanie retoryczne. Na ile jest to wyobrażenie Argento na temat kobiecego uniwersum, a na ile jest to film Nicolodi?
Wyprzedzając potencjalne ataki: to oczywiście tylko jeden poziom interpretacji – ale wskazuję na niego, bo wydaje mi się, że nie jest wyeksploatowany. Na innym poziomie jest to film o stawaniu się kobietą świadomą swojej seksualności. A może wręcz przeciwnie, o niechęci, strachu przed dojrzewaniem płciowym? Niewinność wszak z łatwością zwycięża zło. To nieważne w tej chwili, bo to temat na zupełnie inną dyskusję. Niemniej, powiedzmy sobie szczerze: Suspiria nie jest koszmarem. To piękny intensywny sen, który chcemy śnic co noc. Nie boimy się w niego wkraczać, mimo iż wiemy, że zbyt szybko zobaczymy napisy końcowe i obudzimy się znów w najciekawszym momencie, pozostając z wielkim niedosytem.


Brak komentarzy: