Tekst pierwotnie ukazał się na łamach kinomisji.
Nawet jeśli jesteście fanami Dario
Argento, to pewnie nie wszyscy wiecie, że w 1988 roku powstało
nieformalne domknięcie jego słynnej „trylogii Matek”. Stworzyli je Luigi
Cozzi, reżyser pamiętany dziś głównie za kultową tandetę Contamination (1980), oraz Daria Nicolodi, była muza, aktorka, scenarzystka i wreszcie dziewczyna* Dariusza. Film, oryginalnie nazwany Il Gatto nero, znany jest głównie jako Demons 6: De Profundis, a w Polsce dystrybuowany był na kasetach wideo jako Czarny kot.
Jego fabuła usnuta została wokół dwóch filmowców, którzy, jak to na
Włochów przystało, planują w tradycji kina eksploatacji odciąć kupony od
kasowych hitów Argento (!) i również stworzyć tytuł inspirowany legendą
o Trzech Matkach (!!!). Gdy zaczynają się poważnie angażować w projekt,
z ich żonami (będącymi przy okazji aktorkami mającymi zagrać główne
role) zaczyna się dziać coś niedobrego.
*Wybaczcie, nie lubię słowa „partnerka” – brzmi jak określenie osoby, z którą gramy w brydża.
Film powstał rok po rozstaniu Argento i Nicolodi, która zdobiła swoim aktorskim talentem filmografię mistrza od Głębokiej czerwieni (1975) po Operę (1987) i która, jako współscenarzystka, była mocno zaangażowana w tworzenie dwóch pierwszych odsłon „trylogii Matek”: Suspirii (1977) i Inferno
(1980). Oczywiście nie wiem jak to wyglądało od kuchni, ale strzelam,
że Daria chciała utrzeć nosa Dariuszowi i pokazać jak duży wkład miała w
jego dzieła. Poniekąd jej się udało, bo w Czarnym kocie
najfajniejszy jest sam pomysł (film o tworzeniu filmu – to przecież to,
co lubimy najbardziej!) i przyzwoicie napisany scenariusz, za który to
właśnie ona była odpowiedzialna. Jego realizacja to już jednak zupełnie
inna sprawa. Niestety, Nicolodi i Cozzi nie stanowili zgranego duetu i
efekt ich pracy jest jedynie cieniem arcydzieł włoskiej grozy.
Zazwyczaj mówię o filmach Argento czy
Mario Bavy jako o przeszarżowanym komiksowym kiczu i w tym momencie
zaczynam być bezradny, bo nie wiem jak właściwie miałbym stopniować te
określenia, by scharakteryzować film Cozziego. Już od pierwszych scen
reżyser niezgrabnie małpuje Suspirię. Wszystko nurza w
oświetleniu z lamp uzbrojonych w kolorowe filtry. Nie ma przy tym za
grosz umiaru i nawet sceny kompletnie niepotrzebujące podbijania
atmosfery zalane są zielonymi i czerwonymi barwami. Film staje się przez
to groteskowy, ale też słodki w swoim wulgarnym naśladownictwie.
Cozzi nigdy nie miał talentu na miarę
Argento i mimo że pozornie „wiedział o co chodzi”, to nie potrafił być
elegancki. Nie mówiąc już o tym, by mógł wydestylować jakieś piękno i
seksowność z ukazywanej w filmie przemocy. Przykładowo, gdy grająca tu
jedną z bohaterek Croline Munro (swoją drogą jedna z dziewczyn Bonda)
podrzyna sobie gardło, to nie ma w tym choćby krzty zmysłowości znanej z
filmografii Argento. U niego byłoby to nie tylko szokujące, ale również
estetyczne przeżycie. Prócz kalki motywów z Suspirii i Inferno
znajdziemy tu również dosłowne cytaty z filmów Mario Bavy – mógłbym
przysiąc, że Melissa Graps, widmo małej dziewczynki ze wspaniałego Operazione Paura (1966), pojawia się tu we własnej osobie.
Oczywiście można Cozziemu zarzucić, że
nie był zbyt pojętnym uczniem, ale – zaskoczę Was – ja go jednak będę
bronił, bo ostatecznie jego robota w Czarnym kocie to nie jest
tylko bierne naśladownictwo. Wolę żyć w przekonaniu, że to po prostu
szczenięcy hołd dla wielkich mistrzów gatunku. Bowiem ostatecznie, mimo
iż jest tu sporo nastrojowego włoskiego gotyku, to szala przechyla się
bardziej w stronę kina gore. Moim zdaniem Cozziemu udało się
stworzyć całkiem atrakcyjny i oryginalny film, w którym obecny jest jego
własny styl: obskurny, przegięty i kampowy.
W trakcie przemyśleń na temat Czarnego kota siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać nad żeńskim pierwiastkiem Suspirii i rolą, jaką odegrała Nicolodi przy jego tworzeniu.
Postrzegam kino jak sen. Włoskie w
szczególności. Najczęściej jest snem mężczyzny, bo prawda jest taka, że
to oni zdominowali przemysł filmowy. Często jest odzwierciedleniem
naszych głęboko skrywanych fantazji. Argento jest cały czas o oskarżany o
mizoginizm – nie mnie sądzić czy słusznie, ale prawdą jest, że przemoc w
jego filmach posiada niebywałą ilość seksualnych metafor, przy których
interpretacji nawet stary świntuch Freud by się zarumienił. Wydaje mi
się jednak, że w przypadku Suspirii jest jednak inaczej. To zdecydowanie sen kobiety.
Jeśli spersonifikowalibyśmy Suspirię,
to bez wątpienia byłaby niesamowitą laską: tajemniczą i seksowną. Silną
i bardzo elegancką. Koniecznie w koronkowej czerwono-czarnej bieliźnie,
skrywanej pod drogą kiecką. Obdarzoną bardzo wyrazistym wyglądem
zewnętrznym. Amerykanie mają dobre określenie na ten typ urody: „pretty
as a swastika”. Biorąc pod uwagę niesatysfakcjonujące zakończenie filmu,
musiałaby też być egoistyczną femme fatale. Uzależniającą jak narkotyk,
do której jednak chce się wracać skamląc o więcej, nie znajdując przy
tym nigdy spełnienia. Współczesną wiedźmą – w tym kontekście, w którym
przedstawiał ją choćby Anton Szandor Lavey w książce Szatańska Czarownica.
To podświadoma, celuloidowa emanacja
tego, jak kobieta wyobraża sobie kochankę idealną. Taką, którą sama
chciałaby być. Wato też zauważyć, że podobnie do Kill Bill Vol. 1
(2003) akcja rozgrywa się tylko w świecie kobiet. I tu jest ten moment,
w którym pojawia się pytanie retoryczne. Na ile jest to wyobrażenie
Argento na temat kobiecego uniwersum, a na ile jest to film Nicolodi?
Wyprzedzając potencjalne ataki: to
oczywiście tylko jeden poziom interpretacji – ale wskazuję na niego, bo
wydaje mi się, że nie jest wyeksploatowany. Na innym poziomie jest to
film o stawaniu się kobietą świadomą swojej seksualności. A może wręcz
przeciwnie, o niechęci, strachu przed dojrzewaniem płciowym? Niewinność
wszak z łatwością zwycięża zło. To nieważne w tej chwili, bo to temat na
zupełnie inną dyskusję. Niemniej, powiedzmy sobie szczerze: Suspiria
nie jest koszmarem. To piękny intensywny sen, który chcemy śnic co noc.
Nie boimy się w niego wkraczać, mimo iż wiemy, że zbyt szybko zobaczymy
napisy końcowe i obudzimy się znów w najciekawszym momencie, pozostając
z wielkim niedosytem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz