Wszyscy kochamy horrory, które osadzone
są w branży filmowej. Bo nie można zapominać (zabraniam!), że ten
komercyjny, przynoszący ogromne zyski, gatunek tkany jest z koszmarów i
lęków samych twórców. I takie filmy w jakiś sposób to uwypuklają.
W ostatnich latach widziałem dwa
znakomite obrazy osadzone w realiach horror-biznesu. Gdy już poleżą w
koszu zwanym historią kina i „dojrzeją”, a ich zapach dotrze do
większego grona miłośników grozy, to zapewne zostaną uznane za wybitne.
Pierwszy to Berberian Sound Studio (2012) rozpędzającego właśnie swoją karierę angielskiego reżysera Petera Stricklanda. Drugi to Starry Eyes
(2014) amerykańskiego duetu Kevin Kolsh & Dennis Widmyer. O ile
film Brytyjczyka tylko na marginesie porusza temat mizoginizmu w show
businessie, to drugi w całości poświęcony jest eksploatacji aktorki (a w
tle jakby też eksploatacji całego społeczeństwa), jej obawom i
pragnieniom związanym z karierą w Fabryce Snów. Bowiem Starry Eyes to ubrane w kostium kina satanicznego studium rozpadu psychiki młodej dziewczyny, która próbuje zaistnieć w branży.
Młodziutka i wrażliwa Sarah (Alex Essoe)
przyjechała do Hollywood w pogoni za marzeniami. Na co dzień miota się w
pracy, której nienawidzi – kiczowatym, tandetnym barze, w którym
serwowane są tylko i wyłącznie potrawy z ziemniaków. Uporczywie chodzi
na przesłuchania, cały czas czeka na telefon oraz informację o tym, że
wreszcie otrzymała upragnioną rolę. Wierzy w swój talent, ale kolejne
porażki sprawiają, że staje się coraz bardziej przytłoczona. W końcu,
gdy nagle pojawia się szansa, bohaterka z satysfakcją rzuca pracę.
Chwilę później napotyka jednak na ścianę i staje przed dylematem natury
moralnej, którego pokonanie zostało przedstawione w filmie jako
satanistyczny rytuał wtajemniczenia.
Świat, w którym żyje Sarah zdaje się być
kreowany przez mężczyzn, toteż bohaterka przestaje wierzyć, że jej
talent ma jakikolwiek wpływ na jej karierę. Pragnie jedynie być
„wyreżyserowaną” przez któregoś z napotkanych na swojej drodze facetów.
Patrzy na znajdującą się w jej pokoju ścianę obklejoną zdjęciami gwiazd
kina. Pragnie być taką jak one – silną, piękną kobietą. Wewnątrz jest
jednak tylko pogubioną dziewczynką. W jej postawie jest przyzwolenie na
taki stan rzeczy. Bierność.
Dla koszmaru opowiedzianego przez
Stricklanda tło opowieści stanowiło włoskie studio, w którym dogrywano
dubbing do europejskiego kina śmieciowego, natomiast w filmie
amerykańskiego duetu luźno odwołano się do mającej obecnie miejsce
rezurekcji horroru, której symbolem może być choćby powstanie z popiołów
kultowej wytwórni Hammer Film Productions. Dzieło Stricklanda skupione
było na dekonstrukcji gatunku i kierowane jest raczej do arthouse’owej
publiczności, natomiast Starry Eyes jest nastawione na twórcze eksploatowanie. To bardzo udana kompresja elementów zaczerpniętych z klasyków pokroju Egzorcysty (1973), wczesnych filmów Romana Polańskiego, brutalnych slasherów
i surrealistycznych odjazdów Davida Lyncha, do tego z muzyką jak żywcem
wyjętą z jakiegoś nieistniejącego dzieła Johna Carpentera. Kompresja,
która osadzona została bezpośrednio w realiach Hollywood. Precyzyjniej
mówiąc: pod jego bramami, które okazują się wrotami do piekieł.
Tak jak w Berberian, tak i
tutaj trudno się oprzeć wrażeniu, iż jest to najpewniej osobista
opowieść będąca emanacją traum autorów. Mimo wielkich podobieństw,
ostatecznie to twory opowiadające o zupełnie innych problemach i
emocjach. Odkodowując znaczenia majstersztyku Stricklanda napotkamy
strach przed pracą w komercyjnym przemyśle filmowym, dzieło Amerykanów
opowiada zaś o bólu stawania się jego częścią i o przekraczaniu
kolejnych etapów wtajemniczenia. Zastanawia mnie, gdzie na tym obrazku
autorzy umieścili sami siebie. Czy znajdziemy ich w postaci młodego,
niedoświadczonego i zapewne wyzbytego szans na sukces reżysera (Noah
Segen), z którym przyjaźni się bohaterka i który obiecuje stanowić dla
niej ostatnią deskę ratunku? Czy może utożsamiają siebie właśnie z tą
zagubioną dziewczyną? Strzelałbym, że z obojgiem jednocześnie. W swoim
cynicznym uchwyceniu tak branży, jak i współczesnych realiów (młodych
ludzi, których wyznacznikami są hasła „egoizm”, „zawiść”, „poza”), Starry Eyes
jest obrazem bardzo przekonującym. Naprawdę czuć, że gdzieś pod tą
jakże przewrotną opowieścią o przykrej desperacji, chorej ambicji i
wreszcie o produkującej horrory wytwórni filmowej, która prowadzona jest
przez satanistów (ironia na medal), zamaskowane zostały własne
doświadczenia twórców.
William Friedkin mówił o Egzorcyście jako o dokumentalnym zapisie wiary w Boga. Starry Eyes,
dzieło cechujące się gęstą i upiorną atmosferą także w scenach
„zwyczajnych”, nie mających wiele wspólnego z kinem grozy, opowiada o
utracie wiary w siebie. Jest uchwyceniem momentu znalezienia się w
swoistym klinczu między przyziemną codziennością a marzeniami o
karierze. Dokumentalnym zapisem wewnętrznej walki podczas narodzin „ego”
w czasach kultu konformizmu oraz śnieniem koszmaru nazywanego
rzeczywistością. Ostatecznie jest też jednak filmem o narodzinach piękna
i zyskiwaniu świadomości. O przeistoczeniu poczwarki w motyla –
dziewczynki w kobietę świadomą swojej seksualności. O stawaniu się
gwiazdą i monstrum zarazem: scream queen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz