Kolejna odsłona cyklu. Tym razem (uwaga niespodzianka! ) wpis o Barbarze Steele.
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Kinomisji
Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Kinomisji
Pod koniec ubiegłego roku Barbara Steele
obchodziła swoje siedemdziesiąte siódme urodziny. Gdy tylko mogę, staram
się uczcić wszelkie tego typu rocznice. Zrobiłem więc safari przez jej
filmografię celem odpalenia jakiegoś obrazu. Wybór padł na
odrestaurowane niedawno na potrzeby edycji Blu-ray Curse of the Crimson Altar
(1968), który wyprodukowany został w mniej znanym niż Hammer Film
Productions brytyjskim studiu Tigon Films. Prócz Barbary na ekranie
pojawiają się między innymi Boris Karloff i Christopher Lee. Te nazwiska
imponują (a przynajmniej powinny) każdemu miłośnikowi horroru, ale nie
będę kłamał – ja sięgałem po ten film tylko ze względu na Steele.
Fabuła Curse jest luźno oparta na opowiadaniu Sny w domu wiedźmy
Howarda Philipsa Lovecrafta. Pierwotnie jednak nie wymieniono pisarza w
czołówce. Nie do końca jestem pewien, czy to dlatego, że prawa do jego
twórczości jeszcze nie wygasły, czy dlatego, że nie był wówczas tak
bardzo popularny. Niemniej chyba dobrze się stało, bo temat podjęty jest
w taki sposób, że mistrz horroru zapewne przewróciłby się w grobie,
gdyby dowiedział się, jak epoka rewolucji seksualnej obeszła się z jego
dziełem.
Powiedzieć, że Lovecraft miał purytańskie
podejście do spraw płciowości, to jakby stwierdzić, że Hitler wpadł do
Polski na kawę i ciastka. Prywatnie dla Samotnika z Providence
seksualność była ogromnym tabu, a w prozie wcale się nie pojawiała.
„Erotyzm należy do niższego rzędu instynktów i jest cechą zwierzęcą
raczej niż szlachetnie ludzką. Dla człowieka – szczytu organicznej
ewolucji na Ziemi – jakie zajęcia są bardziej odpowiednie niż te, które
zajmują tylko jego wyższe i wyłącznie ludzkie zdolności?” – pisał szef
wszystkich szefów w jednym ze swoich listów. Nawet jeśli się uprzeć i
cedzić z jego literackiej wizji motywy, które można przekształcić na
jakąś freudowską symbolikę (bo zawsze się da), można by stwierdzić, że
płciowość była dla niego czymś przerażającym. Czymś, co – tak jak wiele
aspektów normalnej egzystencji – jego podświadomość utożsamiała z
horrorem.
Nie trzeba czytać opowiadania Lovecrafta, by poznać fabułę Snów w domu wiedźmy.
Wszystko zawiera się w jego nazwie – bohater mieszka w domu należącym
niegdyś do potężnej czarownicy i ma koszmary. Tyle. Lovecraft napisał
mroczny, ciężki, pełen majaków horror opierając się zapewne o swoje
własne senne koszmary. Teraz wyobraźcie sobie, że jesteście reżyserem i
macie na podstawie tego zdania stworzyć frywolny, bardzo kolorowy film
dla młodych ludzi palących przed seansem trawkę. „Groovy movie” – jak powiedzieliby sami zainteresowani. Ja zabrałbym kapelusz i poszedł do domu. Vernon Sewell, reżyser Curse of the Crimson Altar,
tylko zarzucił od niechcenia szalem i wszedł w temat jak w masło. Nim
minie pierwsze pięć minut seansu przez ekran przebiegnie wrzeszcząca i
biuściasta blondyna odziana jedynie w coś, co wygląda na kuriozalnego
prekursora bodystockingu. Gdy główny bohater przybywa do
tytułowego domu, trwa tam akurat bachanalistyczna orgia. Pijane młode
Brytyjki, o urodzie ekskluzywnych hostess z nocnych klubów, wiją się z
mężczyznami po podłodze i tańczą na stołach w podartych rajstopach.
Z opowiadania Lovecrafta scenarzyści
wybrali pojedyncze motywy, a do roli wiedźmy, która pierwotnie była
stara i odrażająca, wybrano Barbarę Steele. Czyli jedną z największych
piękności ówczesnego kina grozy. Postać czarownicy sprytnie została
wpleciona w chętnie eksploatowany w brytyjskim horrorze tamtego okresu
motyw folklorystyczno-pogański (znany choćby z filmów Witchfinder General [1968], The Blood on Satan’s Claw [1971] czy The Wicker Man
[1974]), co zapewne było zagraniem mającym poskutkować sukcesem
komercyjnym. W odnowionej cyfrowo wersji filmu, niemal każde ujęcie –
czy to ukazujące akcję na starym zamglonym cmentarzu, czy w stylowych
wnętrzach – wygląda efektownie. Jednak prawdziwą orgią kolorów staje się
podczas scen z udziałem Barbary, które estetyką nawiązują do
narkotykowych tripów. Ich psychodeliczność czerpie ewidentnie z
adaptacji Edgara Allana Poe zrealizowanych przez Rogera Cormana – warto
od razu przypomnieć, że w jego Studni i Wahadle (1961) wystąpiła właśnie Barbara.
Mimo iż Steele odgrywając wiedźmę Lavinię
jest pomalowana na niebiesko (i to cała!), wygląda olśniewająco, gdyż
ubrana jest w jeden z najdziwniejszych, a zarazem najpiękniejszych
kostiumów w historii horroru. Jasne, ładnemu we wszystkim do twarzy,
nawet w kolorze sinym (bo mniemam, że taki efekt chciano uzyskać), ale
nie do końca to wyszło, bo jest nazbyt intensywnie. Niemniej Barbara nie
prezentuje się kuriozalnie czy „smerfnie”. Wygląda jakby przybyła z
planety zamieszkałej przez pulpowe księżniczki o błękitnej skórze, które
nie tylko mają skłonności sadomasochistyczne, ale też chadzają w
barokowych sukniach. Lavinia w komnacie tortur, pełnej półnagich
pomagierów składających cześć bożkowi Panowi, próbuje zmusić bohatera,
by coś podpisał. Jak twierdzi specjalista od okultyzmu grany przez
Karloffa – sygnowanie dokumentu będzie skutkować utratą duszy. Ale my
dobrze wiemy, że horrory są naszpikowane metaforami, więc tej jędzy
zapewne chodzi o małżeństwo bez intercyzy. Pewnie myślicie, że żartuję,
ale biorąc pod uwagę charakter tego filmu, to wcale nie zdziwiłbym się,
gdyby reżyser miał dokładnie to na myśli.
Curse of the Crimson Altar nie
jest filmem wielopoziomowym, czy jakoś szczególnie podatnym na mądre
interpretacje. Tym, którzy poszukują mocnych wrażeń wyda się zbyt
delikatny. Ja jednak lubię elegancką, dystyngowaną pulpę. Pod tym
względem film ten ma wiele do zaoferowania. Od strony wizualnej jest tak
ładny, że obejrzałem go już dobre pięć razy. Sądząc po małym
zainteresowaniu i niskich ocenach, to tytuł zdecydowanie skrzywdzony –
niedoceniony i omijany przez dzisiejszych widzów. Fani Barbary nie będą
jednak zawiedzeni. Sięganie po film, w którym występują takie tuzy
horroru jak Christopher Lee i Boris Karloff tylko ze względu na nią może
wydawać się w jakiś sposób upokarzające dla tych panów. Niemniej, tutaj
pełnią funkcje filarów, między którymi siedzi kapłanka na jednej z kart
Wielkich Arkanów tarota. Dla nich to nie jest ważny tytuł, a patrząc na
filmografię Baśki można dostrzec, że to film domykający okres jej
największej świetności. Dla mnie to obraz ikonizujący jej wizerunek, a z
dzisiejszej perspektywy zdaje się być stworzony tylko po to, by mogła
błyszczeć tak, jak jej złocona suknia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz