poniedziałek, 6 kwietnia 2015

W obcej skórze




Komiks „W obcej skórze” to najciekawszy polski debiut jaki czytałem w ubiegłym roku. Zaskoczę pewnie wielu z tych, którzy mieli okazję zetknąć się z dziełem Anny Andruchowicz: to album, który ja osobiście postrzegam w kategoriach horroru. Już widzę miny malkontentów nie szanujących tego gatunku, więc od razu tłumaczę - gdyby „W obcej skórze” było komiksem o ludziach, zapewne postrzegalibyśmy go jako horror cielesny.

Komiks Anny Andruchowicz  ma sporo wspólnego z wybitnym „Przybyszem” Shaun Tana.  "W obcej skórze" również jest całkowicie nieme i narysowane do bólu realistyczną kreską. Zbierzna jest też treść, bo Andruchowicz podejmuje ulubiony temat Australijczyka: odmiennośc. Shaun Tan najczęściej robi to za pomocą bardzo subtelnych metafor, z precyzją uderzając w czułe struny duszy czytelnika. Natomiast Polka nie miała zamiaru (bądź nie potrafiła, bo to niezwykle rzadki talent) budzić uczucia metafizycznego wyobcowania. Postawiła na dosłowność i zagrała na emocjach czytelników za pomocą niepokojącej cielesności jednego z bohaterów.




Podczas samotnego polowania pewien wilk napotyka przedziwne psowate zwierzę o zdeformowanym, kolczastym pysku. Początkowo wpada w panikę, ponieważ stworzenie wydaje się potężnym, groźnym drapieżnikiem. Po chwili okazuje się jednak, że dziwaczny krewniak ma wobec niego pokojowe nastawienie. Na pewien czas zostają zgranymi kompanami. Na kolejnych stronach zwierzę-potwór zyskuje szacunek zarówno swojego towarzysza jak i czytelnika komiksu. Mimo iż bez wątpienia jest dziki i groźny, to jest też monumentalny, czuły i piękny. Obraz ten załamuje się, gdy nagle pojawia się wataha nie akceptująca dziwacznego stworzenia. Nie dostrzega w nim piękna. Widzi tylko odmieńca, którego należy się pozbyć.

 „W obcej skórze” to oczywiście historia metaforyczna, bo rozgrywa się w królestwie zwierząt, ale przy tym jest bardzo dosadnie i wyraźnie wyartykułowana. Wilk to zwierzę stadne, przykładające dużą wagę do hierarchii i zachowań społecznych i jasne jest, że to opowieść o odrzuceniu, niezrozumieniu i nietolerancji dla inności, o zachowaniach, które występują na tych samych zasadach zarówno w królestwie zwierząt, jak i w świecie ludzi.  Chciałbym opowiedzieć wam tę historię do końca, ale żeby zachować resztki pozorów tego, że piszę recenzję, ugryzę się w język i nie będę zdradzał finału. Zasygnalizuję tylko, że prócz tego, iż jest to historia o nietolerancji, to mówi też o samotności z wyboru, podyktowanej strachem przed własną odmiennością, która może doprowadzić do skrzywdzenia zarówno siebie samego, jak i osób, które chcą się do nas zbliżyć.



Dla mnie najciekawsze wydaje się to, że jest to historia o udręczonym monstrum, która w ramach horroru opowiadana była już setki razy: od klasycznego „Frankensteina” ze stajni Universalu, przez „Carrie” i „Człowieka słonia” (tak, to też jest horror!), po zeszłoroczne „Under the Skin”. To, że dzieje się w królestwie zwierząt pozornie ujmuje temu komiksowi gatunkowości, bo gdy przychodzi do umiejscowienia go w jakiejś szufladzie, można szukać w nim współczesnej folkowej ballady lub rozważać zakwalifikowanie go do baśni. Nie oznacza to jednak, że nie odnajdziemy tu horroru, bo ten zazwyczaj  nie ma problemu by się z nimi łączyć. Co więcej, ma z nią sporo wspólnego, jako że wiele monstrów wywodzi się właśnie z podań ludowych. Nie trzeba być geniuszem, by domniemywać, że wilkołaki, wiedźmy i wampiry w wiejskich gawędach często symbolizowały odmieńców, dziwaków, chorych psychicznie lub fizycznie - ludzi zepchniętych na margines. Moim zdaniem horrory są dziś znacznie bliższe baśni niż często zestawiane z nią quasi-tolkienowskie fantasy. A może są czymś na kształt antybaśni? Wszak w horrorach sytuacja się odwraca, gdyż (te najlepsze!) tworzone są właśnie przez odmieńców, ludzi skazanych na wyobcowanie – idealnym przykładem niech będzie bezkompromisowe „Jeszcze nie skończyłem” Thomasa Ligottiego, które jawnie nawiązuje do pewnej popularnej opowiastki dla dzieci (all pigs must die!).



We wspomnianym wcześniej „Człowieku słoniu” Lyncha, jest scena w której zaszczuty tytułowy bohater (brawurowo zagrany przez Johna Hurta) wił się w panice i krzyczał słowa, na których wspomnienie włosy na całym ciele stają mi dęba. Mam wrażenie, że film ten jest bardzo osobistym dziełem (podobnie jest z Frankensteinem z Universalu, ale o tym napiszę innym razem) i powstał między innymi po to, by naczelny neurotyk kina lat dziewięćdziesiątych ustami Hurta mógł wywrzeszczeć: „ I am not an animal! I am a human being!”. Komiks Andruchowicz, mimo iż opowiada o zwierzętach, krzyczy te same słowa. Wie jednak, że padają w pustkę. Społeczeństwo nie zmieni zdania i zawsze będzie starało się wykluczyć kogoś, kto nie wpisuje się w aktualne normy.

1 komentarz:

Agnes pisze...

Dzięki za recenzję. Zapamiętam ten tytuł, może kiedyś wpadnie w ręce.