Kurza stopa. Prawie rok minął od wydania drugiego tomu „Skorpiona” i dopiero teraz dostajemy trzeci. Wszystkie wspomnienia związane z poprzednimi odsłonami mam zamglone i z trudem składam elementy układanki do kupy, bo już nie kojarzę, co działo się wcześniej. Niemniej sięgnąłem po tom trzeci z niekłamaną przyjemnością, bo mimo luk w pamięci wiedziałem, że będę bawił się bardzo dobrze – wszak to Marini.
Jego flagowa seria „Skorpion” nie jest komiksem historycznym. To pulpowa fantazja ubrana w kostium, próżno szukać tu więc jakiejś prawdy o epoce. To sen autorów o konwencji płaszcza i szpady, tak jak spaghetti westerny były snami Włochów o dzikim zachodzie. Brak realizmu nie krzywdzi jednak tej opowieści.
Owszem, zapewne fabuły stworzone do spółki (bo Marini figuruje tu jako współscenarzysta) z Belgiem Desbergiem nie są szczególnie mądre i nie skłaniają do refleksji, ale wszystko jest napisane tak, aby umożliwić genialnemu Włochowi rysowanie scen akcji, kostiumów i pięknych kobiet. Myślę, że to wystarczy. Historia nie jest tu najważniejsza. Liczy się atmosfera i świetnie ograne kalki z najsłynniejszej opowieści płaszcza i szpady, czyli z „Trzech muszkieterów”. Podobnie bowiem jak w dziele Dumasa, największym zagrożeniem dla głównego bohatera zdaje się kościół. Bezduszna polityczno-gangsterska machina kierowana przez podstępnych szubrawców, która tu dzięki działaniom występujących przeciwko niej awanturników zaczyna się jednak chybotać. Wtedy okazuje się, że za spiskiem stoi coś jeszcze starszego i potężniejszego.
Prócz Dumasowskich motywów mocno akcentowana jest również przeszłość naszego awanturnika. W tym tomie przykładowo dowiemy się, skąd na jego ciele pojawiło się znamię w kształcie skorpiona, od którego to protagonista wziął swój przydomek oraz kto faktycznie jest jego ojcem. Generalnie autorzy mądrze korzystają z poetyki serialu i powoli odsłaniają kolejne karty. Robią to dobrze, ale jak wspomniałem, to dalej nie jest arcydzieło od strony fabularnej. Warstwa graficzna to jednak pierwsza liga.
Jakby ktoś nie wiedział, dla mnie Marini jest mistrz komiksu tak jak lew jest król dżungli. Być może dla niektórych jego post-disneyowski styl to czystej wody kicz, ale ja kupuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Marini zdecydowanie urodził się po to, by rysować „Skorpiona” i za tę serię zostanie zapamiętany
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz