niedziela, 9 czerwca 2024

Mazebook. Jeff Lemire

 


 

 Jak na autora, którego jako pierwszego nazwałem swoim „ulubionym”, Jeff Lemire ostatnio trochę ode mnie oberwał. Absolutnie nie wątpię w jego talent, ale po kilku średnich występach na zlecenie korporacji tradycyjnie dojących obiecujących scenarzystów, wypuścił jeszcze (między innymi) „Korzenie rodzinne” oraz „Sztuczną inteligencję”. Okazało się tym samym, że nawet w bardziej niezależnych tytułach potrafi nam się ten Lemire rzucić z motyką na Słońce. W dużym skrócie: przesadne kombinowanie rzadko mu wychodzi, najwyżej bokiem. „Mazebook” już samym tytułem nie zapowiada prostoty, a na dodatek chronologicznie powstał pomiędzy wspomnianymi wcześniej tytułami. Miałem złe przeczucia.

Na stronach „Księgi labiryntów” śledzimy losy Willa, człowieka tak smutnego, że w worach pod oczami mógłby piach na wały nosić. Snuje się on po mieście na autopilocie, pracuje od niechcenia jako inspektor budowlany i uparcie ignoruje wszelkie przebłyski życia sięgające ponad podstawową egzystencję. Will ma jednak ku takiemu zachowaniu dobry powód, jeden z lepszych motywatorów martyrologii bym powiedział: dziesięć lat temu zmarła jego ukochana córeczka, a on sam pod wieloma względami podążył jej śladem. Wszystko zmienia się, gdy nieszczęśnik odbiera telefon i słyszy w słuchawce głos swojej małej Wendy. Głos, który przekonuje go, że utracone dziecko czeka na niego w centrum labiryntu. Czy zrozpaczony ojciec wreszcie postradał zmysły? Odpowiedź znajdziemy na końcu czerwonej nici.

Na szczęście mogę rozwiać wątpliwości – „Mazebook” to bardzo prosta historia, to w tym przypadku plus ogromny. Widziałem w sieci opinie mówiące, że miniseria zawodzi oczekiwania, komentarze ludzi spodziewających się jakiejś psychodelicznej, epickiej baśni. Według słów samego autora taki pierwotnie był zresztą plan, ale Lemire na całe szczęście poszedł po rozum do głowy i został w swojej strefie komfortu, może poza umiejscowieniem akcji w dużym mieście zamiast jakiegoś wypizdowa. Metaforycznego dłubania w podświadomości za pomocą onirycznej wędrówki jest tu sporo, ale trzonem całej fabuły pozostaje życie Willa, a właściwie brak tego życia. Dalsza egzystencja w obliczu ogromnej straty ugryziona od strony, której opisanie było by już zbyt dużym spoilerem.

Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, nie mogę również dokładnie wytłumaczyć wam, co mi tu nie do końca zagrało. Muszę robić podchody. Przy tej całej godnej pochwały prostocie, Lemire ominął pewne niuanse procesów, które powinny od bohatera wymagać długotrwałej pracy nad sobą. Do zakończenia dochodzimy na skróty i może jest to kwestia magicznego realizmu, ale niektóre aspekty fabuły są na tyle rzeczywiste, że trudno na te uproszczenia przymknąć oko. To w sumie nic nowego w przypadku tego autora, idzie przywyknąć, choć poważne tematy zasługują na nieco dokładniejszy wgląd. Zwłaszcza, gdy to wokół nich obraca się narracja.

Mimo to przejąłem się losami tego przytłoczonego biedaka z okładki. Lemire siły zaoszczędzone przy pobieżnym potraktowaniu złożonych procesów psychologicznych spożytkował, jak to często u niego bywa, stosując skuteczne zabiegi emocjonalne. Brzmi jak tani chwyt, ale chwytanie za serca choćby minimalnie wrażliwych odbiorców jest jego specjalnością. Łatwo nam się zbliżyć do Willa, łatwo nam poznać jego zmarłą córeczkę i polubić ją. Tęsknota oraz typowe dla depresji odrealnienie rzeczywistości są w „Mazebook” namacalne, więc i pozytywne tony na zasadzie kontrastu uderzają mocniej. Ostatecznie komiks zostawia nas z przesłaniem przefiltrowanej przez łzy nadziei, bez wchodzenia totalnie ani w absolutny mrok, ani w przesadną pozytywność. Taka równowaga mi pasuje, to życiowe.

Nie do końca rozumiem za to, czemu autor zaprzyjaźniony z tak ogromnym gronem utalentowanych rysowników wciąż decyduje się samemu ilustrować sporą część swoich dzieł. Lemire ogromnie się pod tym względem wyrobił, to fakt, a „Mazebook” jest prawdopodobnie jego najlepszym dziełem z graficznego punktu widzenia. Sporo pokombinował w kwestii sekwencyjności, korzystając z prostego pomysłu z czerwoną nitką wyprutą ze swetra i z bardziej skomplikowanych zabaw przekuwających architekturę labiryntów w układ kadrów. Wyszło ciekawie, czytelnie w większości przypadków, choć czasem ruch mojego oka rozmijał się z jego planami. Kolory też ogarnął z głową, bo rozgraniczenie szarej rzeczywistości, kolorowych wspomnień i czerwieni prowadzącej bohatera do celu podbija klimat opowieści. Tak samo zresztą emocje na twarzach postaci, z którymi (przy oczywistej prostocie swojej kreski) Lemire zawsze radził sobie bardzo dobrze. Co mi tu więc nie pasuje? Właściwie to nic, jedynie zaznaczam, że z rysunkami Andrei Sorrentino albo Dustina Nguyena „Mazebook” mógłby mnie powalić, a taki Matt Kindt na przykład zdołałby nieco ciekawiej ogarnąć grafiki o w sumie podobnej stylistyce. W skrócie: jest dobrze, bazgroły Lemire’a spełniają swoją funkcję i w sumie rozumiem jego chęć własnoręcznego narysowania tej historii, ale oczyma wyobraźni widzę potencjalnie bardziej zachwycającą wizualnie wersję tego komiksu.

Nie wspominałem chyba o tym jeszcze nigdy, ale szczerze gardzę tym zwyczajem cytowania bardzo pochwalnych opinii z tyłu albumów komiksowych. Według komentarzy Jamesa Tyniona IV, Matta Kindta, czy na podstawie fragmentu recenzji z Multiversity Comics można uznać, że „Mazebook” to arcydzieło, opowieść kompletna i bezdyskusyjnie strącająca czapki z głów malkontentów, włącznie z resztkami owłosienia. To absolutnie nie jest prawda, do perfekcji tu brakuje bardzo wiele, ale wcale a wcale nie czyni to z tego komiksu padaki niewartej waszej uwagi. To porządna, dobrze napisana i ładnie narysowana opowieść, w której bardzo przyziemny, dotkliwy smutek rozłożony jest bez przesadnej wnikliwości na czynniki pierwsze za pomocą onirycznej fantazji. To chyba całkowicie wystarczy, by ten tytuł polecić bez wklejania wam w głowy nierealnych oczekiwań. 

 Autor: Rafał Piernikowski  

Brak komentarzy: