Tak mi dobrze szło narzekanie na komiksy superbohaterskie, ktoś już może nawet zdążył pomyśleć, że mam jakiś konkretny gust, ale skończyły się krytykanckie hulanki i nostalgia wzięła górę. Widzicie, „Tajna Inwazja” to chyba pierwszy komiksowy event Marvela, który (jeszcze w oryginale) przeczytałem świadomie, w całości – łącznie z prawdopodobnie wszystkimi tie-inami. Oczywiście teraz, skoro niedługo na Disney+ ma pojawić się nawiązujący do tej historii serial, Egmont podjął słuszną marketingowo decyzję o wydaniu serii, będzie się klikało, pieniądz pewnie wpadnie słuszny. Ja jednak byłem przekonany, że po latach zabawa w chowanego ze Skrullami nie zrobi na mnie już tak dobrego wrażenia.
A dobra, bo może część z was nie wie – o kosmitów tutaj chodzi, zmiennokształtnych takich, którzy w tuszu Marvela nabierają kształtów od wczesnych lat 60. W najgorszym możliwym momencie, czyli zaraz po niesławnej Wojnie Domowej, fekalia uderzają w wiatrak wciąż jeszcze zajęty rozrzucaniem poprzedniej porcji syfu. Bohaterowie są totalnie skłóceni, niektórzy wciąż nie za bardzo chcą się legalnie rejestrować, część robi wyjęte spod prawa bojówki, część przepadała, a przestępczość kwitnie. To idealny moment na inwazję całej rasy ufoludków. Mało tego, rzeczona (i tytułowa) inwazja trwa bowiem najwyraźniej od lat. Nie wiadomo, kto tak naprawdę jest sprzymierzeńcem, a kto pod maską skrywa szpiczaste uszy i zielonkawe lico. „The Thing” na światową skalę ze zdecydowanie okrojonym natężeniem body horroru (a szkoda).
Zdziwiłem się, bo bawiłem się świetnie przy lekturze. Nie wyprało mi mózgu kompletnie, daleko mi do uważania „Tajnej Inwazji” za komiks idealny. Nie wiem nawet, czy z kamienną twarzą byłbym w stanie określić go nawet jako „bardzo dobry” i zarzutów mam sporo, ale zanim do nich przejdę, może trochę o tym, co pomaga mi przymykać oko na liczne wyboje. Jak już wspomniałem, dużą rolę odgrywa tutaj nostalgia. Do tej pory pamiętam, jak znaczące wydawały mi się kolejne fabularne ciosy serwowane przez ten run. Wiadomo, z czasem to wszystko rozmyło się jak sik w morzu, ale uczucie zaskoczenia pozostało we mnie żywe nawet po latach. Wielu odkopanym z pamięci komiksom to się już nie udaje. Bohaterowie, których mimo wszystko nadal ogromnie lubię, przeżywali tutaj ogromne dramaty i to wszystko uderzyło w nich dokładnie wtedy, gdy większość czytelników spodziewała się raczej powolnego powrotu do względnie pokojowego status quo. Brianowi Michaelowi Bendisowi z upływem lat coraz rzadziej się coś udaje, ale tutaj naprawdę wyszło mu stworzenie porywającego trzonu historii wywracającej uniwersum Marvela do góry nogami. Nieścisłości było oczywiście od cholery i jeszcze trochę, ale przy tak bałaganiarskim założeniu spodziewałem się dziury na dziurze.
To wciąż jednak Bendis i to już na etapie utartego dialogu bendisowskiego. Charakterystyczną cechą jego scenariuszy jest od dłuższego czasu rozpoznawalna i kompletnie nienaturalna forma rozmów – bohaterowie gadają patetycznie, przeciągają zbędne linie, powtarzają kwestie co drugi dymek dla podkreślenia ich wagi i prawie wszyscy gadają dosłownie tak samo. Jeśli nie macie do czynienia z postacią tak charakterystyczną jak (przynajmniej) rzucający ciągle żarciki Spider-Man, to kwestie dwojga rozmówców będą kompletnie nie do rozróżnienia. To kompletnie wyjaławia charaktery ogromnej ilości postaci, co jest ogromną wadą przy evencie, którego plusem jest również bardzo dobry dobór rozgrywających na pierwszej i drugiej linii. Miałkość ich indywidualnych występów nie wynika też jedynie z dialogów. „Tajna Inwazja” to ciąg wydarzeń niemalże samoistnych, aktywnego udziału barwnych peleryniarzy tu nie brakuje, ale jakoś nie czuję spójnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Nie ma tutaj nikogo, komu można by bez wątpliwości przypisać zasługę zakończenia kryzysu, co dodatkowo podkreśla cholernie naciągany charakter zakończenia i powalonych skutków, które pociągnie ono za sobą w przyszłości uniwersum.
Warto jednak zauważyć, że takie dziury i ogólnikowa miałkość narracji nie jest raczej winą Bendisa. Ba, rzekłbym nawet, że to zabieg zamierzony i skutecznie spełniający swoje zadanie. Nie wiem, czy orientujecie się, jak dokładnie działają w wielgachnych wydawnictwach te wszystkie istotne eventy i crossovery. Zwykle trzonem całego bałaganu jest wiodąca seria tytułowa, a wokół niej orbituje niezliczona ilość tytułów uzupełniających, czyli wspomnianych już tie-inów. Egmont wydał „Tajną Inwazję” bez prologu, co jeszcze da się wybaczyć, ale nie dostaliśmy też ani grama kontekstu tych wszystkich pobocznych przygód, które to właśnie miały za zadanie zobrazować, jak przez ten cały rozpierdziel przebijały się niektóre mordki wybrane z pokaźnego rostera superrajstopiarzy. Bez kontekstu z równoległych komiksów „Mighty Avengers”, „The Infiltration”, „New Avengers” i nawet „The Amazing Spider-Man” ta historia traci wiele, ale „Skrull Kill Crew” albo „Secret Warriors” były jednymi z kilku naprawdę frajdogennych wątków. Może ta cała afera nie jest na tyle dobra, by zasłużyć na wielotomowe wydanie (lub podejście bardziej omnibusowe), ale ja zdecydowanie rozbiłbym to na trzy tomy wypełnione pobocznymi dodatkami. Konieczność kupowania kilku serii na raz to zmora polityki wydawniczej Marvela, więc chociaż forma zbiorcza mogłaby nam tę zabawę ułatwić.
Rozpisałem się, to o rysunkach zbyt dużo nie będzie. Gdyby komiks nie podobał mi się fabularnie, to pewnie znalazł bym też kilka powodów do narzekania na warstwę graficzną, ale w atmosferze ogólnego zadowolenia styl Leinila Francisa Yu jest zupełnie wystarczający. Poprowadzone pewną ręką, solidnie konturowane i sprawne sekwencyjnie superhero, raczej pozbawione zarówno potknięć jak i powodów do artystycznego zachwytu. Wystarczy jednak wyjść poza ramy zawartości zeszytów i szczena ma szansę opaść, bo okładki autorstwa Gabriele Dell'otto są perfekcyjne, jak zwykle.
Nie mam pewności, czy wszyscy weterani czytadeł o amerykańskich bogach nowej ery będą mieli podobne odczucia, ale naprawdę nie czuję w „Tajnej Inwazji” stęchlizny, a nawał zaskakujących rewelacji nawet na starym dziadzie jeszcze robi jakieś wrażenie. To zaskakujące, że po latach nadal nie mam wywalone na powtarzalne dramaty nadludzi w kolorowych fatałaszkach. Oby to była faktycznie zasługa scenariusza, bo w innym przypadku nie ma dla mnie już nadziei. Największym mankamentem tego komiksu jest więc dla mnie jego mocno okrojona zawartość, całkowite skupienie na trzonie eventu oryginalnie rozciągniętego na wiele serii o sporym potencjale wzbogacającym. Oczywiście nawet w towarzystwie wszystkich interesujących peryferiów kontekstowych to nadal komiks o laserach z dupy, ale nie wydaje mi się, by kontrowersyjne decyzje odnośnie kilku postaci były jedyną przyczyną jego popularności – to się nieźle czyta, serio.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz