Szanowny naczelny tego
bloga zaznaczył ostatnio w rozmowie prywatnej ze mną swoje
zdziwienie faktem, że nadal chce mi się recenzować głównonurtowe
superhero i to takie naprawdę g(ł)ównonurtowe, bez wchodzenia w
dobrze rokujące elseworldy. Może powodem jest przyzwyczajenie do
kuriozalnego flexowania się byciem na bieżąco z Marvelem i DC,
uskuteczniałem taki cringefest za młodu. Odpowiedziałem jednak, że
po pierwsze ktoś musi (proszę powiedzcie mi, jeśli nie muszę), a
po drugie czasem naprawdę trafiają się perełki. Ostatnio bardzo
pozytywnie zaskoczyła mnie zupełnie nie zdradzająca na wstępie
potencjału „Nieskończona granica”, batmanowy „Stan
przyszłości” też był niezłym czytadłem zresztą. Jakimś
cudem „Nowe sąsiedztwo” to kolejny przykład DC unikającego
kompletnej klapy skuteczniej niż Batman unika otarć w
pachwinach.
Trochę ostatnio nie zrozumiałem „Stanu
przyszłości”, teraz zaryzykuję stwierdzenie, że rozumiem go
trochę lepiej. To było widmo nadciągającego zła, taki worst case
scenario, a teraz obserwujemy śmiałków w obcisłych rajtuzach
podczas świadomych i nieświadomych prób niedopuszczenia do tego
zrąbanego status quo. W Gotham jednak zawsze jest przejebane, każdy
komiksiarz to wie. Bruce Wayne, biedniejszy o jakieś 99%, ale nadal
bogatszy od 99% społeczeństwa, musi wmieszać się w tłum. Wiecie,
zejść do gruntu, sięgnąć podstaw, wmieszać się w
mieszczaństwo. Tak naprawdę to nie, bo nadal ma w cholerę hajsu i
obraca się w społecznej śmietance burżuazji, ale nie mieszka już
w wilii wymagającej nadajników GPS do nawigacji między kiblami. W
tych jakże nieuprzywilejowanych okolicznościach będzie musiał
zmierzyć się z oskarżeniami o morderstwo, gniewem kreskówkowo
zepsutego bogacza i nowym rodzajem zepsucia, które toczy mroczne
miasto.
Ja naprawdę nie wiem, po co komu był
ten zabieg z ubiednieniem Wayne'a. Niby fajnie, bo okoliczności
nowe, trochę świeżości i inne otoczenie. Gacek jest bliżej
ludzi, ale nic więcej z tego nie wynika, tylko niewykorzystany
potencjał. „Nowe sąsiedztwo” jest więc w swoim nowatorstwie
bardzo zachowawcze, ale do tego już jesteśmy przyzwyczajeni.
Obecnie scenarzyści mają mikroskopijnie niewielkie szanse na
zielone światło od wydawnictwa, jeśli chcą dokonać zmian
niepowiązanych z jakimś bzdurnym, rozdmuchanym kryzysem, więc
Mariko Tamaki naprawdę nie miała tu miejsca na fikołki, rozumiem.
Przy takiej presji łatwo też wpaść w pułapki trykociarskich
głupotek, to też nie dziwi mnie Batman na pełnej wyjebce
zdradzający złolowi swoją tajną tożsamość albo Lucius Fox,
który z jakiegoś powodu nagle zapragnął serwować Alfredowi
virtue signalling na temat współpracy gacka z młodocianymi
pomagierami. To album superbohaterski i typowe przywary trzymają się
go z uporem kleszcza na potężnej gastrofazie.
Zaraz, moment,
przecież na wstępie zasugerowałem, że jest dobrze, o co więc
chodzi? W totalnej kaszanie te bzdury kamuflują się niemalże w
ogólnej kiepskości, trudno wytknąć konkretne mankamenty, a tutaj
(choć jest ich sporo) widać je jak na dłoni. Pełny tytuł albumu
to bowiem „Batman Detective Comics - Nowe sąsiedztwo. Tom 1” i
wyobraźcie sobie państwo, że tu naprawdę jest detektywowanie!
Tak, to kolejny nowoczesny Batman, w którym Gacosław faktycznie
prowadzi jakieś dochodzenie. Czy jest ono złożone, inteligentnie
poprowadzone i dociągnięte do końca? Ni cholery, ale sama obecność
tego motywu to dla mnie ogromny powód do satysfakcji. Na tym zresztą
się plusy nie kończą, bo również w eskalującej akcji, która
oddala się od metodycznego badania poszlak, narracja poprowadzona
jest sprawnie. Poza tym chyba najmocniejszym elementem zbioru jest
bardzo przyziemny, smutny i brutalny wątek z Huntress, bo porusza
realne problemy. Tamaki zręcznie wykorzystuje mniej znane twarze,
ponownie czyni strasznym Oswalda Cobblepota i czuje naturalny rytm
relacji między czołowymi zamaskowanymi mścicielami Gotham. Przy
tak wielu zasługach jestem w stanie wybaczyć średnio
interesującego nemesis w tej historii.
Dan Mora to rysownik
polskiemu czytelnikowi średnio znany, bo niestety mało u nas wyszło
wydłubanych jego ręką tytułów z mainstreamu, ale jeśli nie
czytaliście „Klausa” i „Raz i na zawsze”, to polecam się
zapoznać. Komiksy na tyle dobre (zwłaszcza ten drugi), że
bezczelnie reklamuje tytuły innych wydawnictw w tekście
sponsorowanym (jakby nie patrzeć, prezes UOKiK sprawia sprawę
jasno) przez Egmont. Już go trochę pochwaliłem w tekście o „Stan
przyszłości. Batman”, ale z każdym kontaktem jego rysunki
podobają mi się coraz bardziej. Jego styl jest taką fajną
wypadową superbohatersko gładkiej dynamiki Jorge'a Jimeneza i
podobnie żywej, ale dużo bardziej hardej w konturach i czerni wizji
typowej dla Seana Murphy'ego na przykład. To stylówa doskonale
pasująca do przygód Mrocznego Rycerza, czytelna sekwencyjność
przy totalnym braku statycznego zanudzania w kadrach. Wprowadzający
Huntress Clayton Henry wypada w porównaniu nieco blado i zbyt
sterylnie, ale bez dramatu. Dosyć mocno odczułem niestety w drugiej
połowie albumu przejęcie ołówków przez Viktora Bogdanovica. Jego
kreska to mocna spuścizna lat 90., zdrowy miks dobrych czasów
Romity Jr, spandeksowej sztampy z tamtych lat i nawet momentami
Franka Millera. W porównaniu do Mory jego kadry są jednak nudne i
płaskie, przez co cała historia wyraźnie wytraca tempo.
Przynajmniej w kwestii nakładania kolorów DC Comics powstrzymało
się przed przerywaniem kontraktów – Jordie Bellaire praktycznie
na wszystkich stronach (poza wtrąceniami) maluje nam przekonujące
Gotham. Spójność brązów i nocnych błękitów nie wyklucza
różnorodności, a tonacje zmienia dopiero powszechny ogień. Dobra
robota i tyle.
Mogło być gorzej, dużo gorzej nawet, często
jest. Czy spadają nam oczekiwania? Oczywiście, o ile w ogóle
jeszcze katujemy się regularnym czytaniem nowych komiksów
superbohaterskich, ale komiksy takie jak „Nowe sąsiedztwo”
pozwalają zaczerpnąć powietrza w oparach walącego średniactwem
marnowania tuszu. Zwłaszcza u Batmana takie wyjątki od reguły
rozczarowań są mile widziane, przecież skończyły się już czasy
historii kultowych, zamiast „Azylu Arkham” dostajemy najwyżej
„Białego rycerza”, a od Trybunału Sów za czasów New 52 nie
było chyba w głównej linii batmanowej nic naprawdę imponującego,
z całym szacunkiem do Toma Kinga. Czy „Nowe sąsiedztwo” to
renesans jakości? Gdzie tam, daleko jeszcze do prawdziwego powrotu
do formy, ale przynajmniej mam dowód na to, że dla DC Comics piszą
jeszcze autorzy pełni pasji i talentu. Niech im tylko włodarze
dadzą więcej swobody i szczerze wierzę w jakiś cud na horyzoncie
linii wydawniczej.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz