sobota, 10 września 2022

DC Comics: Pokolenia

 


 

„DC Comics: Pokolenia” to dla mnie powiew przeszłości. Berbeciem będąc, gdy wpadał mi w ręce przypadkowy zeszyt komiksowy stanowiący w założeniu część jakiejś większej historii, nie rozumiałem praktycznie nic. Cieszyłem się tylko kolorowymi obrazkami i tabunami barwnych postaci, których też zresztą właściwie nie kojarzyłem. Różnica polega na tym, że wtedy nie wiedziałem nic o uniwersum DC i nie miałem dostępu do całej, zamkniętej treści fabularnej. Teraz wiem dużo i dostęp mam, a nic to nie pomogło.

Pobawmy się w ironizujący marketing: Czytelnicy! Przygotujcie się na kolejne wielkie wydarzenie, po którym świat waszych ukochanych bohaterów zmieni się na zawsze! W towarzystwie kultowych postaci, które w znacznej mierze będziecie musieli sobie przypomnieć poprzez szperanie w Google, wyruszymy na epicką podróż poprzez czas, rzeczywistość i fascynujące krainy. Jedno jest pewne, kres wszystkiego jest bliski, a wy godzinę po lekturze nie będziecie już za cholerę pamiętać, o co w tym wszystkim chodziło.



Żeby była jasność, nie mam nic przeciwko wykorzystywaniu w komiksach mniej znanych postaci, wręcz przeciwnie! Głównym bohaterem jest stworzony przez Kirby'ego Kamandi? Zajebisty pomysł! Bardzo ważną rolę w historii odgrywa Steele? W pytę, za mało go w komiksach, zasługuje na wincyj obecności w DC, może wreszcie coś pomoże mi zapomnieć o tym dramatycznym filmie z Shaquillem O'Nealem. Sinestro zamiast tego zasranego bufona Hala Jordana i na dodatek Booster Gold, mój ulubiony wyprysk srebrnej ery. Batman oczywiście też jest, bo Batman być musi choć na chwilę albo włodarzom DC dupy pękną, ale przynajmniej jest wprowadzony z drobnym twistem. To wszystko brzmi jak recepta na sukces.

Niestety przepracowani kucharze w podrzędnej stołówce nawet z doskonałego przepisu pewnie zrobią szajs bez smaku. „Pokolenia” to komiks bezcelowy i niepotrzebny, skoncentrowana wersja light bardziej rozdmuchanych (i często równie zbędnych) eventów. Archaizm pod względem treści, którego forma też niewiele wynagradza. Kopalnia irytujących zabiegów fabularnych i jeden z wyraźniejszych przykładów totalnego rozwodnienia potencjału. Z łatwością można znaleźć tu sporo wątków, które przy odrobinie większej uwagi ze strony twórców mogłyby zabłysnąć, ale na jakikolwiek rozwój zabrakło czasu i miejsca. 

 




Jestem jednak pobłażliwy i w sumie mało wybredny, więc jak zwykle z kałuży mułu wygrzebałem jakieś perełki. Stojący za całą aferą złol totalnie zaskoczył mnie pewnym aspektem swojego życia i idącymi za tym motywacjami. Po drugie, dinozaury w jakiejkolwiek fabule zawsze stanowią wartość dodaną. Ostatecznie też, wbrew samemu sobie, nadal cieszę się z kontaktu z nieco zapomnianymi postaciami, nawet jeśli żadna z nich nie miała nawet minimum miejsca na pokazanie charakteru.

Na temat szaty graficznej mam do powiedzenia jedno – komiks ma 180 stron, a na wstępie wymieniono w sumie 24 rysowników. Rzygam już takim rozbiciem wizualnym, brak ujednoliconego stylu nie pomaga wcale wczuć się w i tak już chaotyczną historię. Znajdziemy tu oczywiście kilka fajowych ilustracji, ale co z tego, skoro dwie strony dalej akcję kreśli już ktoś zupełnie inny? Z wszystkiego wyciągnąłem na koniec tylko i wyłącznie wrażenie, że cyfrowe kolory szkodzą oldskulowej kresce, poza tym raczej ogólnie trykociarska sztampa. No jak zwykle wyróżnił się John Romita Jr., ale to tylko dlatego, że go nie znoszę.



Marnotrawstwo papieru w tak trudnych czasach. Wykonana na odwal się wersja i tak już mało ambitnych eventów o pozornie tylko wielkiej skali. Nieudana próba gry na spragnionych nostalgii sercach wiernych fanów, więc i w sumie paskudna zagrywka godna potępienia. Rzadko kiedy jestem aż tak krytyczny, ale nie widzę praktycznie żadnego powodu, by mieć ten album u siebie na półce. Nawet gorsze rzeczy są czasem po prostu bardziej wyraziste. 




Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: