Ciąg dalszy dwugłosu na temat "Beverly". Tym razem Krzysztof Ryszard Wojciechowski.
Teraz już wiem. Nick Drnaso nie tylko kradnie od strony graficznej od Herge, więcej jest tu z prac jego starszego kolegi, Chrisa Ware'a, o którego komiksie „Jimmy Corrigan” pisałem Wam niedawno na łamach Kolorowych Zeszytów. Warstwa fabularna „Beverly” też czerpie garściami z depresyjnych, mocno społecznych komiksów tego autora. Drnaso i Weare zestawieni w parze przestają się jawić jako twórcy osobni, a jeśli będziemy na to wszystko patrzeć od strony fabuły i doliczymy do tego Tomine i pewną znaną w środowisku komiksu niezależnego trójkę: Joe Matt, Seth i Chester Brown, w pokoju zacznie się robić tłoczno.
Drnaso jest jednak młodym twórcą, przedstawicielem pokolenia niżej. Facet ma niespełna 32 lata, a na koncie już nominacje (pierwszą w historii dla komiksu) do nagrody Brookera za „Sabrinę”. Nie tylko więc jest już zaliczany do tej wspaniałej bandy, ale również z powodzeniem tworzy dojrzałe komiksy w wiadomym stylu. „Beverly” to jego albumowy debiut, ale już pokazuje, że mamy do czynienia z nie lada talentem. W przeciwieństwie do głośnej „Sabriny” album ten jest antologią krótkich prac. Ukazuje i obnaża przywary współczesnych Amerykanów z podstawową komórką społeczną na czele. Przy tym autor nie ma wobec nich za grosz czułości – to dla niego dysfunkcyjne kreatury, psychopaci i idioci. Nie sili się nawet szczególnie na wyciąganie ze swoich historii i ich bohaterów jakiegoś potencjału komicznego. Te opowieści są w swym wydźwięku niezręczne i co najwyżej groteskowe. Wyłania się z tego smutny obraz amerykańskiego społeczeństwa i domyślam się, że to obraz pewnie do bólu prawdziwy. Zapewne też można przyłożyć ten szablon do polskich realiów, ale nie sposób próbować przyrównać tego autora do któregoś z naszych twórców. Ci bowiem, zazwyczaj są pobłażliwi dla swoich bohaterów, a przynajmniej chcą wywołać uśmiech na twarzach czytelników. Drnaso tylko chce zmusić do refleksji, bo nawet trudno żałować osobników, których portretuje.
Wspomniałem o grafice, w której jest masa wpływów zaczerpniętych od Weare'a. W umownym, wręcz technicznym ligne claire kryje się dużo wizualnej prawdy i obrany styl idealnie pasuje do obnażania usterek emocjonalno-życiowych bohaterów tych krótkich historii. W te klocki może dałoby się grać lepiej, efektowniej, ale przy charakterze opowieści szpan plastyczny byłby całkowicie przestrzelonym pomysłem. Tak jest dobrze, chce się rzecz, przy czym kumam, że w zderzeniu z tymi grafikami ludzie którzy zatrzymali się na kajkoszach i inne indywidua z Komiksowgo Otworu się posrają. Nie rozumiejąc nawet tego, że prawdopodobnie to opowieści o nich samych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz