„Pinokio” nie jest dla dzieci. Chociaż obrazek nierozgarniętego rodziciela kupującego swojej pociesze komiks Winshlussa, pasowałby jak ulał do serii wyrachowanych i okrutnych sytuacji tego antydisneyowskiego dzieła, którego drugie już polskie wydanie przygotowała Kultura Gniewu. Przeciętnego czytelnika może nieco zaniepokoić spora kondensacja zaproponowanego sadyzmu, który – o zgrozo - dobrze się sprawdza jako wciągająca rozrywka. Na szczęście ta cała karuzela przemocy, przyprawiona cynicznym poczuciem humoru, nie zamienia się w bezrefleksyjny odmóżdżacz. Autor, przez lata tworząc swoją powieść graficzną nagrodzoną w 2008 roku w Angouleme, zadbał o wyraziste i niegłupie przesłanie swojej pracy.
Komiks składa się z szeregu stosunkowo krótkich, kilku lub kilkunastu stronicowych epizodów, których część ma charakter dygresyjna. Niektóre sytuacje i postacie, które poznajemy na wstępie i wydają się nam przypadkowe, wracają w dalszej części dzieła, tym samym uzasadniając swoje istnienie. Całość sprawia wrażenie dosyć monumentalne (prawie 200 stron w dużym formacie). Swobodna gra wyobraźni oraz spontaniczność kreacji niektórych fragmentów, nie przyćmiewają precyzyjnie zaprojektowanej całości.
Historia zaczyna się nieco inaczej niż pierwowzór autorstwa Carlo Collodiego. Od pierwszych stron owiewa nas mrok i charakterystyczna dla tego komiksu ponurość beznadziei. Domniemany Geppeto, typowy przedstawiciel amerykańskiej klasy średniej, tworzy Pinokia nie jako drewnianą kukiełkę, tylko mechanicznego robota, który ma mu przynieść niebotyczne zyski od armii. Jego żona zaś wykorzystuje sztucznego chłopca jak instrument do masturbacji, co nie kończy się dla niej pomyślnie.
W dalszej części komiksu na Pinokia spada cała plaga nieszczęść, które on przyjmuje na siebie jakby bezwolnie, nie przejawiając uczuć (w końcu to maszyna). Tak więc z marszu trafia w zdeprawowane towarzystwo, ląduje w fabryce zabawek – obozie koncentracyjnym, gdzie pracę nieletnich wykorzystuje karykaturalny finansista, natyka się na perwersyjnych i złych siedmiu krasnoludków oraz dociera do rzekomo cudownie bajecznej wyspy, której wszelkie uroki gasną, gdy się do nich zbliżyć. Pamiętam, że nawet w animacji Disneya, te miejsce wyglądało nieco przerażająco, jednak w wydaniu Winshlussa mamy totalne piekło, gdzie totalitarne rządy w walce o władzę nad tym skrawkiem ziemi, szukają mięsa armatniego, oczywiście wśród dzieci, które poddawane są straszliwej indoktrynacji, przeobrażającej je w dzikie bestie.
Zdecydowanie nie są to wesołe obrazki, choć czarnego humoru tu nie brakuje. W dziele Francuza ze świecą szukać jakiś choćby najbardziej nikłych przejawów dobra, czy też postaci pozytywnej. Młody, ale już okaleczony duchowo chłopak, który zabiera Pinokia na wspomnianą wyspę, utracił szansę bycia dobrym, co autor ilustruje retrospekcją - horroru dziecięcej traumy i doświadczenia totalnej niesprawiedliwości - pod gorzko ironicznym tytułem „Natural Born Loser”.
Głównym tematem, czy też nieustnie przewijającym się wątkiem w Pinokiu, jest ludzkie okrucieństwo, które skłania poszczególnych bohaterów do bezwzględnego wykorzystywania słabszych od siebie w celu osiągnięcia swych partykularnych, lub czysto prywatnych - najczęściej zatrważająco małostkowych - celów. Jest to swoisty świat na opak, paraboliczna przypowieść o naszej rzeczywistości oraz historii. Można ją traktować także jako krytykę nowoczesności, która nauczyła nas traktować jednostkę ludzką jako materiał do manipulacji i eksploatacji. Ta konstatacja nie jest jakoś specjalnie oryginalna, dlatego urzeka nas przede wszystkim forma jej przekazu.
Powieść graficzna Winshlussa wyróżnia się stroną plastyczną, która jest bardzo zróżnicowana. Rysunek bywa bardzo gęsty, niektóre grafiki to namalowane na całą planszę obrazy, a czarno białe szkice informują o epizodach z przeszłości. Swoistą odskocznią od głównego nurtu narracji są najczęściej jedno lub dwustronicowe przerywniki przedstawiające przygody karalucha Jiminego, który mieszka w głowie Pinokia. Stylizowana na niedbałą kreska autora podkreśla groteskowy wymiar tych epizodów, które stanowią przeciwwagę dla Pinokiowych mroków i traum. Jiminy nie jest postacią pozytywną, ale jego przywary to betka w porównaniu z nieludzkim zachowaniem innych postaci komiksu. Wiecznie cierpiący na demencję twórczą, uzależniony od telewizji neurotyk i egocentryk, może stanowić autoironiczny obraz samego autora. Chyba gros społeczeństwa ma w głowie takiego karalucha, który jest wyznacznikiem naszej małości, w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Moim ulubionym odcinkiem przygód Jiminiego jest ten, w którym upija się on razem ze swym koleżką Teddym, snując przy tym pseudo filozoficzne rozważania, które z każdym kolejnym łykiem tracą swój sens. Bardzo prawdziwy obrazek.
Pinokio to prawdziwa uczta dla oka, owoc niezwykle ciężkiej pracy, talentu i kunsztu narracji komiksowej, w której nie pada zbyt wiele słów. Sam protagonista milczy. Tym, co go odróżnia na tle odrażającej galerii pozostałych postaci, nie jest jego obojętność, lecz straszliwa - kosmiczna wręcz samotność. Postać ta wpisuje się w kulturową tradycję bohaterów, którzy przeprowadzają nas przez mroki zepsutego i pogrążonego w upadku świata, będąc cały czas jakby poza nim (Lew Myszkin, Kaspar Hauser, Forest Gump). To co im się przytrafia, nie jest w stanie dotknąć ich nieodgadnionego wnętrza, lecz jak w pękniętym zwierciadle, odsłania gorzką prawdę kondycji ludzkiej. Winshluss przygląda się jej z oddaniem oraz okrutną satysfakcją cechującą bohaterów jego dzieła.
Autor:Jakub Gryzowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz