Lubię kiepskie, miałkie głupotki. Udało mi się chyba znaleźć ostatnio tę specyficzną równowagę między popkulturowym konformizmem i wymuszonym hipsterstwem. Równowagę, którą zbyt pewni siebie nazwaliby zdrowym rozsądkiem. W skrócie chodzi o to, że coraz częściej nie podobają mi się rzeczy powszechnie chwalone i jak na buca przystało, uważam moją rację za najmojszą, a w tym przypadku brzmi ona tak: „X-terminacja“ to boleśnie kiepski komiks.
Nie chce mi się nawet szczególnie streszczać fabuły. Niedorzeczności związane z podróżami w czasie i alternatywnymi wersjami bohaterów to fundament bardzo wielu komiksów z X-Men w roli głównej. Wykorzystywany czasem z lepszym, częściej z gorszym skutkiem. „X-terminacja“ to coś w stylu kulminacji wątku, w którym te temporalne bzdury sięgnęły apogeum. Mamy więc mutantów z przeszłości żyjących razem ze swoimi starszymi odbiciami i przerażający, burzący status quo wątek – ktoś zaczyna tych młodych zabijać.
Oczywiście tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Komiksy generatorów franczyz mają ten problem od zawsze, teoretycznie znaczące pierdolniki są wydmuszkami, zgony są odczyniane, a na stałe (czyli na kilka miesięcy) odchodzą tylko drobiazgowo wybrani, mało istotni statyści. Dawno nie odczułem tego tak bardzo, jak w scenariuszu Eda Brissona. Bohaterów jest tyle, że można by nimi wypełnić Stadion Narodowy, więc śmierć alternatywnej, przesadnie krawędziowej wersji postaci ledwo trzymającej się ostatnio w czołówce mutanciej popularności obeszła mnie równie mocno, co wszelkie nowiny filmowe z wegotthiscovered – czyli wcale, gdyby ktoś miał wątpliwość. Gdy w kalendarz kopie zaś naprawdę konkretny zawodnik, w całą sprawę zamieszane są mocno podróże w czasie. Odkręcenie mocnego momentu było więc pewne, co sam komiks potwierdził kilkanaście stron później.
Bieganie wstecz po osi czasu odbywa się zresztą nie tylko wewnątrz fabuły, ale i z drugiej strony, co w lepiej napisanej fikcji zakrawałoby na meta-kreatywność. Nie zobaczycie tutaj nic, czego byście nie czytali już milion razy w opowieściach o ekipie Psychołysola, Bziumowzrokowca i Warczącego Szpona Kanadyjskiej Zagłady. Włącznie z wyrywaniem skrzydeł Angelowi. Cable skacze sobie do przeszłości, bo przyszłość, która nadejdzie (zamierzone) capi raczej defetycznymi perspektywami. Pojawia się bardzo zły złol wykorzystujący do dwóch równie złych celów samych mutantów, McCoy rzuca z rękawa pseudonauką, a Cyclops jest fiutem. Wszelkie „wstrząsające“ pomysły Brissona są nie tylko miałkie, ale też po prostu totalnie nieoryginalne. Na plus (dosyć mocny) przemawiają tu tylko płynność i tempo narracji. Jest ona poprowadzona na tyle sprawnie, że czytając można wyłączyć mózg i po prostu cieszyć się paradą bzdur.
Choć sterylna stylistyka i wymuskany design postaci średnio pasują mi do zamierzonej powagi tej historii, muszę przyznać, że Pepe Larraz zdecydowanie ułatwił mi przebrnięcie przez ten komiks. Jak na typową superbohaterszczyznę „X-terminacja” wygląda kapitalnie. Prostego kadrowania nie znajdziemy tu praktycznie wcale, a i tak jest czytelnie. Pozwoliło to rysownikowi poszaleć w kwiatach dynamiki, sekwencyjność działa bez zarzutu, a i na poszczególnych rysunkach trudno doszukać się niedociągnięć. Średnio podoba mi się typowe skupienie na cyfrowej kolorystyce, ale Marte Gracia operuje dostępnymi narzędziami z rozwagą, więc i pod tym względem jest nieźle – zwłaszcza przy licznych eksplozjach i obligatoryjnych wielobarwnych smugach energii wszelakiej. Takie ilustracje zasługiwały na lepszy scenariusz.
Idę na detoks, będę czytał „Wolverine - Czerń, biel i krew” i czekał na polskie wydanie „Grand Design” Eda Piskora, które w sumie mam już w oryginale. Trochę mi bokiem wychodzą już takie rozczarowania. Jako człowiek o stosunkowo niewielkich wymaganiach względem superbohaterszczyzny doświadczam ich ostatnio zbyt często. Jedyna eksterminacja jaka tu zaszła, to zgniecenie choćby minimalnych szans na faktyczne odczucie pozorowanej powagi wydarzeń. Poleciłbym tylko zagorzałym fanom X-Men, przyzwyczajonym do absurdów i to chyba jedynie ze względu na wzorową robotę rysownika. Marvel Fresh w dalszym ciągu, poza pewnymi wyjątkami, raczej nie zachwyca.
Autor:Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz