Statystyka każe mi wierzyć, że
pomimo ogromnych chęci i dobrego nastawienia, nie jestem fanem Toma
Taylora. „DCEased” było spoko, spin-off ze złolami już trochę
mniej i choć mam nadzieję, że czekające na półce „All-New
Wolverine” i nadchodzące „Injustice” pomogą mi zmienić
zdanie, to „X-Men – Czerwoni” nie poraziło mi synaps
wstrząsami zachwytu. Mutanckie opowieści to moja słabość, już
sama obecność pewnych postaci na kartach komiksu może wywindować
mi ocenę o dwa oczka w góra. Przy powszechnych zachwytach zapala mi
się jednak ta śmierdząca lampka reakcjonistycznego buntu i
potrzeba zaznaczenia, że przecież to czytadło nie jest takie wcale
wyjątkowe.
Bo wiecie, Jean Grey zmartwychwstała. Tak, znowu.
Wróciła do świata, który może jej się zdawać całkiem obcy, bo
roszady personalne w czołowej ekipie homo superior wybiły poza
skalę. Niektórzy umarli, inni wrócili w zmienionej postaci, a
trafili się i tacy, co to sobie przeskoczyli z alternatywnego
wszechświata. Problem w tym, że to też nic nowego – przecież
alternatywne wersje znajomych mordeczek, wędrówki w czasie i
nieustanny kalejdoskop reprezentantów mutanciej braci to dla
komiksów z wielkim „X” w tytule chleb powszedni. Nie zmienia się
też główna problematyka, bo jakby na czasie ten temat nie był,
kwestia uprzedzeń i nietolerancji to od lat szufladka, z której
X-Menom wydostać się nie jest dane.
Brońcie bogi nie mówię, że to coś złego! Ucisk, uprzedzenia, represje i konflikty społeczne to wątki, o których w obecnych czasach absolutnie mówić trzeba. Nie twierdzę też, że Tom Taylor serwuje nietrafne obserwacje. Przeszkadza mi absolutny brak odkrywczości i jazda po linii najmniejszego oporu w przekładaniu problemów rzeczywistych do świata wypełnionego przepoconym spandeksem. Jedynym, co odróżnia tę historię od przyziemnego banału, jest wymuszony wątek nadnaturalny. Zagrożenie tworzone przez masową manipulację społeczeństwem za pośrednictwem mediów jest cholernie prawdziwe i dołożenie do tego pierdolnika dosłownego prania mózgów jedynie umniejsza powadze problemu. Taylor zresztą lubi ułatwiać trudne sprawy (nienawidzę Polsatu za melodyjkę, która teraz mi gra w głowie) za pomocą trykociarskiego dziwactwa. Mamy głęboką postać przeżywającą bóle somatyczne z powodu wewnętrznej udręki? Chuj z terapią, telepatka zrobi Ci nieinwazyjną lobotomię i już sobie radzisz. Może mam gorzkie spojrzenie na świat, ale sądzę, że na przykład Polski rząd (bo i nasz kraj się w komiksie pojawia) uległby sugestii internowania mutantów w odpowiedzi na międzynarodową akcję dezinformacyjną. Żadne psioniczne gmeranie w szarych komórkach nie byłoby potrzebne, a wydźwięk drżałby mocniej.
Szkoda, bo Taylor radzi sobie z kolei doskonale z postaciami i integralnością ich charakterów. Konsekwentnie pisze ich dialogi i podejmowane przez nich decyzje, w zbędnie przerysowanej otoczce błyszczą naturalne decyzje. Kroki podejmowane przez nadludzi uwzględniają zarówno ich inteligencję, osobiste przeżycia, jak i możliwości oferowane im przez posiadanie supermocy. Ogromnie cieszy też fakt, że scenarzysta pamięta o obecności w uniwersum innych herosów – ludzi (i nieludzi), którym nie powinny być obojętne oburzające wydarzenia. W zakresie zarówno personalnych relacji, jak i polityki międzynarodowej, nie pomija najważniejszych pionków na ogarniętej burzą szachownicy. Choć pamięć o kolorowej, fantastycznej naturze świata przedstawionego jest zdecydowanym plusem, Taylor trochę za mocno pozwala jej wpłynąć na namacalność elementów, które mogłyby stworzyć odczuciowy most między czytelnikiem i eskapistyczną fikcją.
Mam też problem z rysunkami. Ogólnie określiłbym ilustracje jako dobre, albo przynajmniej poprawne, lecz liczy się pierwsze wrażenie. Album otwiera nieszczęsny Annual kreślony przez Pascala Alixę, potworność porażająca leniwym i gazetkowym charakterem grafik. Tła są całkowicie puste, większość kadrów wypełniają dziwacznie ujęte i poucinane gęby, a jakiekolwiek zabawy układem ograniczają się do makabrycznych pomysłów w stylu Wolverine’a z uciętymi nogami i Jean wciśniętej z jakiegoś powodu wraz z dekoltem między uda Black Bolta. Szczęśliwie stosunkowo szybko Magmud Asrar przypomina nam jak powinno wyglądać dynamiczne superhero bez silenia się na realizm, w czym wtóruje mu nieco gorzej zamykający album Rogê Antônio, ale przez te pierwsze strony trudno mi było oprzeć się pokusie odstawienia komiksu na półkę. Nie wiem nawet na ile może to być wina kolorysty, bo Chris Sotomayor wydaje się sprawnym fachowcem, ale i rysunki Alixe zwykle nie wyglądają aż tak fatalnie. Dobrze, że Ive Svorcina i (tym bardziej) Rain Beredo nie motywują do podobnych wątpliwości – operują barwami po swojemu, na porządnym poziomie. Zapierających dech w piersi fajerwerków brak, ale tony nie gryzą się ze sobą, efekty wyglądają… efekciarsko, a klimat scen gra raczej zgodnie z oczekiwaniami scenarzysty. Nawet jeśli oczekiwania czytelnika mogą być nieco inne.
Znowu bowiem mamy problem z oczekiwaniami. Czy dostałem dobry komiks pasujący do konwencji od dawna przyspawanej do większości tytułów z „X-Men” na dokładce? Raczej tak, no i też jako zwykłe trykociarstwo z mutantami w roli głównej „Czerwoni” są tytułem wielce satysfakcjonującym. Problem dotyczy prawdziwości lejtmotywu, który Tom Taylor spłycił, zupełnie zbędnie zganiając (choć nie tak totalnie) ludzkie paskudztwo i zepsucie na oddziaływanie sił wyższych. Myśl, że w każdym z nas kryje się dobro i w głębi serca nie chcemy sobie nawzajem szkodzić jest piękna, ale w moim postrzeganiu boleśnie naiwna. Przy tym wcale nie uważam się za mizantropa, wręcz przeciwnie! Po prostu uważam, że jeśli już decydujemy się o pewnych problemach mówić, dziecinny optymizm powinniśmy odstawić na bok. A na pewno już nie powinniśmy sprowadzać społecznych niepokojów do efektu zawiści łysego superzłoczyńcy. To hiperbola, wiem, nie ucieka mi jej trafność, razi mnie jedynie zbyt mocne przerysowanie.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz