Zapożyczę trochę od bardzo cenionego przeze mnie miłośnika komiksów i powiem „krótko, bo nie ma co długo”. „Batman. Ostatni rycerz na ziemi” to naprawdę miodny komiks. Niestety miodny w sposób, który dla niektórych może być totalnie niestrawnym odjazdem. Taki urok alternatywnych historii – pozwalają autorom rozchrzanić status quo w pogoni za realizacją nawet najbardziej pokręconych pomysłów. Scott Snyder skorzystał z tej możliwości tak mocno, że część czytelników może nie poznać ulubionych postaci, część może po prostu się pogubić, a inni, do których i ja się wliczam, po prostu ucieszą się szalonym lotem w tym fabularnym tornadzie.
Trudno mi nawet powiedzieć, co tu się odpierdziela, ale odpierdziela się dwutorowo. Na jednej, nieco pobocznej płaszczyźnie mamy stosunkowo standardowe dochodzenie (przynajmniej w porównaniu do drugiej części fabuły), a głównym torem toczy się popierdzielona opowieść w postapokaliptycznej przyszłości obszytej w trykoty. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło fatalnie. Ludzie obrócili się przeciwko swoim idolom, a na szczyty zgliszcz wylazł nowy, niepokonany antagonista – Omega. To w tym świecie, teoretycznie, budzi się (też teoretycznie) Batman.
„Ostatni rycerz na ziemi” jest trochę nowomodną kopią szalonych fantazji z lat 90. Tutaj dosłownie nic do siebie nie pasuje, a ekstremalne pomysły sypią się z rękawa scenarzysty z przytłaczającą częstotliwością. Absurd goni kolejny absurd, postaci zachowują się w sposób całkowicie odmienny od czytelniczych przyzwyczajeń, a krajobraz ozdabiają masakryczne, powykręcane memoranda dawnej świetności. To sen wariata i właśnie w takiej zaskakującej, onirycznej spójności można doszukiwać się jego uroku. Co z tego, że wszystko jest z dupy wzięte, skoro ta zdupność gra fajnie na podobnym poziomie? Dzięki temu tego Batmana się po prostu dobrze czyta, zwłaszcza jeśli wspomniany schyłek poprzedniego wieku przyzwyczaił nas już do podchodzenia z pewnym dystansem do integralności i sensu.
„Batman. Ostatni rycerz na ziemi” to ostatecznie kwintesencja zmarnowanego potencjału. Tytuł bardzo dobry, paradoksalnie przyjemny w odbiorze biorąc pod uwagę stężenie durności na metr kwadratowy druku. Festiwal kreatywności, która trzyma się kupy jedynie przez napędzone doświadczeniem wyczucie scenarzysty. Kreatywności przyduszonej ostrożnym podejściem do strony wizualnej. Czy warto mieć? Raczej tak, bo nie bez powodu mówi się o tym komiksie dosyć często. Raczej na pewno zapadnie wam w pamięć, ale czy się spodoba? To już nie mogę obiecać, ryzykujcie, najwyżej włożycie mój łeb do słoika.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz