Nie było w tym roku „Stranger Things” (chlip!), ale na pocieszenie na półki księgarskie wjechało „Coś zabija dzieciaki”, które, jak w mordę strzelił jest komiksowym klonem przeboju braci Dufferów (czyli klonem klonów. SIC!). Mamy małe miasteczko, mamy zaginione dzieciaki, zeżarte przez jakiegoś groźnego potwora, mamy też nastoletniego bohatera, chcącego spróbować powstrzymać koszmar trawiący jego prowincjonalną dziurę. Następną odkrytą przez autorów kartą jest silna postać kobieca. To łowczyni potworów, która, jak się dowiadujemy, niejedno bydle już załatwiła. I tyle. Więcej rzeczy w tym tomiku nie dostajemy.
„Coś zabija dzieciaki” zgarnia same hura optymistyczne opinie, ale w gruncie rzeczy nie bardzo wiadomo za co. Po lekturze stwierdzam, że to jedynie nieśmiało zarysowany wstęp. Brałbym więc dużą poprawkę na te wszystkie peany pochwalne na temat dzieła Tyniona IV i Dell’Edera. To, co dostaliśmy, to jedynie poprawnie rozpisany schemat, który niewiele różni się od setek quasi-kingowskich opowieści tego typu. Możliwe, że cała fabuła ciekawie się rozwija, ale tego oczywiście nie wiem, bo dostałem dopiero cześć pierwszą, a w niej niewiele ukazano. Tak więc sorry, ale jako recenzent nie mogę tego komiksu stawiać na piedestale czy jakoś szczególnie polecać.
Pochwalę za to rewelacyjne rysunki Dell’Edera. To komputerowa robota (za znakomite kolory odpowiada Miquel Muerto), ale wykonana z takim wyczuciem i niepowtarzalnym stylem, że klękajcie narody. Jeśli miałbym te grafy do czegoś porównać, to byłby to Tim Sale podrasowany cyfrowymi kolorami. Dla warstwy plastycznej warto sięgnąć po ten tomik.
Lubię umiarkowanie ten typ grozy, lubię rzeczy pokroju „Stranger Things”, więc dam szansę następnym tomom tej opowieści i chętnie sprawdzę, co będzie dalej. Oby nie skończyło się jak w przypadku nieszczęsnego „Palcojada”, który dużo obiecywał, a okazał się totalnym niewypałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz