wtorek, 7 maja 2019

Hellblazer. Tom 1. Brian Azzarello




John Constantine to stworzony przez Alana Moore'a londyński Mag, który debiutował w latach 80-tych na łamach wydanej u nas już w całości „Sagi o Potworze z Bagien” (klik 1, klik 2). Asystował tam Baginiakowi w bardzo dużym wydarzeniu i nie tylko spisał się dzielnie, ale też przeżył, a trupy ścieliły się gęsto. Okazał się na tyle atrakcyjną postacią, że wkrótce dostał własny tytuł: „Hellblazer”. Jego przygody to rzecz kultowa i najdłuższa seria wydawana przez Vertigo. Przez lata pisali ją głównie autorzy pochodzący z Wysp Brytyjskich. Brian Azzarello jest bodaj pierwszym Amerykaninem, który miał ten zaszczyt.



 Nie będę ukrywał. Cieszyłem się jak dzieciak z faktu, że Egmont w końcu znów zainteresował się „Hellblazerem” (wcześniej wydał część runu Gartha Ennisa, ale z powodu niewystarczającej sprzedaży porzucił serię). Tym bardziej smuci mnie, że akurat padło na odsłonę pisaną przez Briana Azzarello, która jest najzwyczajniej przeciętna. Nie udało mu się (przynajmniej na razie, tworzony przez niego cykl zostanie zebrany w dwóch tomach, więc może jeszcze się zrehabilituje) głęboko wejść w postać niejednoznacznego moralnie Maga – to cecha charakteru mocno uatrakcyjniająca opowieści o tej postaci. Komiksy te to nic więcej jak poprawnie napisane i luźno powiązane ze sobą gatunkowe czytadła, bez szczególnie rozwiniętej warstwy psychologicznej. Odniosłem wrażenie, że Azzarello nie czuje zupełnie potencjału tej serii i jej bohatera – trzyma się dość daleko od okultystycznych tematów i serwuje nam typowe dla siebie historie oparte o kryminał. Niedawno przeczytałem (napisał to bodaj Rafał Kołsut na którejś facebookowej grupie, pozdrawiam!), że problemem Azzarello jest to, iż cały czas pisze jeden i ten sam komiks. Tak właśnie jest w tym przypadku, z tym, że daleko temu albumowi do przebojowych „100 Naboi”, bliżej mu do średniego „Jokera”, w którym również nie udało mu się zbyt głęboko wejść w tytułową postać.




Grubaśne wydanie Egmontu zbiera trzy tomy regularnej serii. Pierwsza część, zdecydowanie najlepsza, jest komiksem dziejącym się w amerykańskim więzieniu, do którego trafił Constantine. Okazuje się, że cyniczny Mag jest w stanie zaaklimatyzować się nawet tam i szybko wchodzi w różne korzystne dla siebie konszachty. Odsłona ta nie jest wybitna fabularnie, ale nadrabia grafiką, bo rysowania jej podjął się tuz komiksu niezależnego – Richard Corben. To ten okres jego kariery, kiedy chwytał się mainstreamowych zleceń i Azzarello miał farta, że ten zgodził się z nim pracować. Druga opowieść dzieje się na zabitej dechami amerykańskiej wsi i niestety nie mogę wam więcej zdradzić z fabuły, bo zepsułbym potencjalnym czytelnikom zabawę. Trzecia dzieje się w odciętym od świata przez śnieżycę barze, w którym zbiera się dość nieciekawa (nie że „spod ciemnej gwiazdy”, tylko naprawdę nieciekawa) menażeria charakterów wchodzących ze sobą w konflikty. Obie narysował Marcelo Frusin i niestety są przeciętne graficznie. Prócz tego mamy w zbiorze dwie krótkie historyjki będące niezbyt udanymi przerywnikami i wspominam o nich tylko z kronikarskiego obowiązku. Jedną narysował Steve Dillon, drugą Dave V. Taylor.

Szukam w tym komiksie plusów już na siłę, no ale coś się znajdzie: to, co najciekawsze w „Hellblazerze” w wersji Azzarello to portret prowincjonalnej ameryki, ale przecież nie po to sięga się po komiks o brytyjskim, ambiwalentnym moralnie okultyście, żeby czytać opowieści o wsiokach. 




Polskie wydanie „Hellblazera” wzorowane jest na Francuskiej edycji, w której zaczęto serwować przygody słynnego Maga właśnie od runu Azzarello, a to błąd. Czytałem inne odsłony tej serii i uważam, że Egmont powinien zacząć po Bożemu, od pierwszych znakomitych tomów tworzonych przez Jamiego Delano (tutaj pisałem o numerze jeden: klik). Może to nieco oldskulowa szkoła pisania komiksów, ale nie sądzę, żeby bardzo to przeszkadzało odbiorcy świadomie sięgającemu po „Hellblazera”. Będę śledził tą serię, bo jestem najzwyczajniej ciekaw dalszych losów Constantina. Niemniej zdecydowanie nie sięgam po nią dla scenariuszy Azzarello, którego oficjalnie przedawkowałem.

Brak komentarzy: