Drugie wydanie „Kaznodziei” ze
scenariuszem Gartha Ennisa i rysunkami Steve'a Dillona dobiło do
finału. Nie będę kłamał, miło znów podróżować z Custerem i
jego ekipą. W sumie napisałem o tym komiksie już pięć razy (ten
jest szósty). Poprzednie moje wypociny były tekstem przekrojowym
dla Mortal więc nie miałem wtedy okazji marudzić. Zróbmy
to więc teraz i traktujcie ten wpis jako postscriptum, zapisek na
marginesie, nie jako recenzję.
Ta seria jest o kilkadziesiąt zeszytów
za długa. Od dwóch tomów zbiorczych postacie szwendały się bez
celu i lepiej by było, gdyby cykl skończył się trochę wcześniej.
Owszem, Ennisa zawsze fajnie poczytać, niemniej czuć, że sztucznie
rozdmuchiwał opowieść. Plusem jest jednak to, że dzięki temu
miał czas na głębsze wejście w postać Cassidy'ego, czyniąc z
irlandzkiego wampira personę bardzo niejednoznaczną, jeszcze
ciekawszą i najbardziej ludzką z wszystkich przedstawionych tu
bohaterów. Ale to chyba jedyny plus przeciągania tej serii. Wydaje
mi się, że również humor Ennisowi się stępił i kolejne
urywanie komuś penisa osobiście traktuję jako drastyczny kawał z
wielką brodą, który ani nie robi wrażenia, ani nie śmieszy.
Jeśli zna się już inne komiksy Irlandczyka, to wie się też, że
złoczyńcy zawsze są u niego dewiantami seksualnymi – powielanie
tego schematu wydaje mi się nudne.
Autor nie porwał się na szczególnie
zaskakujący finał, co sprawia, że ogólnie jestem trochę
zawiedziony lekturą, bo główną zaletą „Kaznodziei” jest
wszak to, że to bardzo oryginalny twór. Ennis nie odważył się
zrobić krzywdy swoim bohaterom, i sugeruje happy end dla wszystkich.
Seria kończy się, bo skończyć się musiała, a bohater
klasycznie odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Nie ma w tym
za wiele dramaturgii i ogólnie dwa ostatnie tomy stanowią
najsłabsze ogniwo tej opowieści.
Nie będę ukrywał, że z całej
historii szczególnie lubię serie poboczne, które nam w polskim
wydaniu serwowano w ramach głównego cyklu. Opowieść o Świętym
od morderców to jeden z lepszych westernów, jakie przydarzyły się
temu medium i bardzo się cieszę się z możliwości przeczytania go
znowu. Nie będę prawdopodobnie szybko wracał do „Kaznodziei”,
a jeśli już to zaaplikuję sobie właśnie ten fragment w oderwaniu
od całości. Również Gębodupa to genialna postać, ale mam
wrażenie, że znajduje się w tej opowieści bez wyraźnego celu –
ot, tylko po to, by się pojawić i generować humor sytuacyjny.
Niezaprzeczalnym plusem jest to, że
Ennis już nigdy nie wrócił do „Kaznodziei” i więcej nie
odcinał kuponów od swojego najsłynniejszego dzieła. To dobrze, i
lepiej żeby tak zostało już na zawsze. Takim zamkniętym historiom
dalsze gmeranie może tylko zaszkodzić.
Mimo tych minusów uważam opus magnum
szalonego Irlandczyka za bardzo udany twór. Być może nie jest to
rzecz, która dzisiaj może zmienić wasze spojrzenie na medium, bo
przez lata wiele już w komiksie się wydarzyło, ale w momencie
pierwszej publikacji musiała robić piekielnie duże wrażenie. Nie
bez przyczyny jest jedną z najjaśniejszych gwiazdek w katalogu
Vertigo. Prawdopodobnie chcecie tę historię przeczytać. Nawet
tylko po to, by na własnej skórze przekonać się ile jest prawdy w
obiegowej opinii o genialności Ennisa jako scenarzysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz