wtorek, 5 lutego 2019

Kaznodzieja. Tom 6. Garth Ennis/Steve Dillon




Drugie wydanie „Kaznodziei” ze scenariuszem Gartha Ennisa i rysunkami Steve'a Dillona dobiło do finału. Nie będę kłamał, miło znów podróżować z Custerem i jego ekipą. W sumie napisałem o tym komiksie już pięć razy (ten jest szósty). Poprzednie moje wypociny były tekstem przekrojowym dla Mortal więc nie miałem wtedy okazji marudzić. Zróbmy to więc teraz i traktujcie ten wpis jako postscriptum, zapisek na marginesie, nie jako recenzję.

Ta seria jest o kilkadziesiąt zeszytów za długa. Od dwóch tomów zbiorczych postacie szwendały się bez celu i lepiej by było, gdyby cykl skończył się trochę wcześniej. Owszem, Ennisa zawsze fajnie poczytać, niemniej czuć, że sztucznie rozdmuchiwał opowieść. Plusem jest jednak to, że dzięki temu miał czas na głębsze wejście w postać Cassidy'ego, czyniąc z irlandzkiego wampira personę bardzo niejednoznaczną, jeszcze ciekawszą i najbardziej ludzką z wszystkich przedstawionych tu bohaterów. Ale to chyba jedyny plus przeciągania tej serii. Wydaje mi się, że również humor Ennisowi się stępił i kolejne urywanie komuś penisa osobiście traktuję jako drastyczny kawał z wielką brodą, który ani nie robi wrażenia, ani nie śmieszy. Jeśli zna się już inne komiksy Irlandczyka, to wie się też, że złoczyńcy zawsze są u niego dewiantami seksualnymi – powielanie tego schematu wydaje mi się nudne.

Autor nie porwał się na szczególnie zaskakujący finał, co sprawia, że ogólnie jestem trochę zawiedziony lekturą, bo główną zaletą „Kaznodziei” jest wszak to, że to bardzo oryginalny twór. Ennis nie odważył się zrobić krzywdy swoim bohaterom, i sugeruje happy end dla wszystkich. Seria kończy się, bo skończyć się musiała, a bohater klasycznie odjeżdża w stronę zachodzącego słońca. Nie ma w tym za wiele dramaturgii i ogólnie dwa ostatnie tomy stanowią najsłabsze ogniwo tej opowieści.

Nie będę ukrywał, że z całej historii szczególnie lubię serie poboczne, które nam w polskim wydaniu serwowano w ramach głównego cyklu. Opowieść o Świętym od morderców to jeden z lepszych westernów, jakie przydarzyły się temu medium i bardzo się cieszę się z możliwości przeczytania go znowu. Nie będę prawdopodobnie szybko wracał do „Kaznodziei”, a jeśli już to zaaplikuję sobie właśnie ten fragment w oderwaniu od całości. Również Gębodupa to genialna postać, ale mam wrażenie, że znajduje się w tej opowieści bez wyraźnego celu – ot, tylko po to, by się pojawić i generować humor sytuacyjny.

Niezaprzeczalnym plusem jest to, że Ennis już nigdy nie wrócił do „Kaznodziei” i więcej nie odcinał kuponów od swojego najsłynniejszego dzieła. To dobrze, i lepiej żeby tak zostało już na zawsze. Takim zamkniętym historiom dalsze gmeranie może tylko zaszkodzić.

Mimo tych minusów uważam opus magnum szalonego Irlandczyka za bardzo udany twór. Być może nie jest to rzecz, która dzisiaj może zmienić wasze spojrzenie na medium, bo przez lata wiele już w komiksie się wydarzyło, ale w momencie pierwszej publikacji musiała robić piekielnie duże wrażenie. Nie bez przyczyny jest jedną z najjaśniejszych gwiazdek w katalogu Vertigo. Prawdopodobnie chcecie tę historię przeczytać. Nawet tylko po to, by na własnej skórze przekonać się ile jest prawdy w obiegowej opinii o genialności Ennisa jako scenarzysty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz