Jasona polskiemu
czytelnikowi przedstawiło Taurus Media, wydając w krótkim odstępie czasu
– co zdarza się na naszym rynku niezwykle rzadko – aż cztery jego
komiksy. Z albumów tych wyłonił się obraz niezwykle dojrzałego artysty
skutecznie operującego minimalizmem. Jego prace, z jednej strony
przynoszące skojarzenia z gazetowym stripem, z drugiej z egzystencjalnym
kinem, zgarniały bardzo pozytywne recenzje nawet poza środowiskiem
komiksowym. Niestety, po tym sporym jak na polskie warunki wysypie,
zaległa cisza i mimo wcześniejszych zapowiedzi próżno szukać w
katalogach wydawców nowych tytułów sygnowanych przez Jasona.
Zastanawiałem się dłuższy czas, czy może mimo zachwytu krytyki artysta
po prostu nie trafił w gusta polskich czytelników, ale śledząc blogi i
fora natykam się zazwyczaj na pozytywne opinie. Jakiś czas temu
wypłynęła za to informacja, że powód jest prozaiczny – rosnące kursy
walut spowodowały, że wykupienie kolejnych licencji stało się
nieopłacalne. Nie czekałem już dłużej i zaopatrzyłem się w „Low Moon” –
kilkusetstronicowy zbiór komiksów Jasona wydany przez Fantagraphics.
Album otwiera „Emily Says
Hello” – dekadencka, niepokojąca miniatura noir, zaaranżowana tak, by
przypominała kameralny film rozgrywający się w jednym pomieszczeniu. To
komiks mogący być wizytówką potęgi, jaka drzemie w pracach Jasona. Za
pomocą kilkudziesięciu paneli autor rozrywa serce czytelnika na strzępy.
Drugą opowieścią jest publikowany na łamach „Timesa” „pierwszy w
historii western szachowy”, tytułowy „Low Moon”. Autor zmienia tonację,
kierując się w stronę komediowej, ale niepozbawionej głębi parafrazy „W
samo południe”. To jego kolejny popisowy numer – za pomocą prostej
historii potrafi ukazać skomplikowane stosunki międzyludzkie. Następną
odsłoną jest znakomicie skonstruowany i przewrotnie odnoszący się do
filmowego montażu równoległego hitchcockowski thriller, korespondujący
ze swoim enigmatycznym tytułem „&”. Do klasyki kina odwołuje się też
w prześmiewczym, ale niesamowicie trafnym „Proto film noir”. Album
zamyka historia z bardzo dosłownie zastosowanymi elementami SF, która
tak naprawdę opowiada o braku bliskości między ludźmi i niemożności
pogodzenia się ze stratą. Mimo że to nie najlepsza z wszystkich
zawartych w „Low Moon” prac, to jej gatunkowe tło najbardziej
kontrastuje z treścią, przez co uwypukla intencje twórcy. Jasona nie
interesują wielkie, spektakularne tematy – coś z pozoru tak efektownego
jak podróż w kosmos jest tylko pretekstem, bo tak naprawdę liczą się dla
niego wewnętrzne dramaty jednostek, co sprawia, że bardzo zbliża się
emocjonalnie do swojego czytelnika. Trzeba przy tym zaznaczyć, że mimo
tego, że mistrzowsko gra na naszych uczuciach, to nigdy nie popada w
tani, hollywoodzki sentymentalizm czy moralizatorstwo.
Jason w swojej twórczości
bardzo chętnie obnaża kinofilskie zapędy. „Low Moon” jest właśnie
zbiorem tego typu prac. Cechą łączącą wszystkie zawarte tu historie jest
gatunek. Jego komiksy to jednak twory stricte artystyczne, korzystające
z konwencji w taki sposób, w jaki użyli jej Jerzy Kawalerowicz w
„Pociągu” albo Cassavetes w „Zabójstwie chińskiego maklera”. Odwoływanie
się do podstawowych gatunkowych paradygmatów – pojedynków, męskiej
przyjaźni (western), zbrodni, zdrady (noir) czy pozaziemskich
cywilizacji i podróży w kosmos (SF) jest tylko punktem wyjścia, bo Jason
chce nam zazwyczaj opowiedzieć o czymś zupełnie innym, bardziej
skomplikowanym i bolesnym. Wyjątek w tym zbiorze stanowi „Proto film
noir” – jako jedyny z całej kolekcji wydaje się być tylko zabawą z
czarnym kryminałem i nie posiada egzystencjalnego ciężaru – ale trzeba
zaznaczyć, że nabiera go w kontekście innych zawartych tu opowieści.
Narracje Jasona są
proste, ale obdarzone przekonującym, wyważonym, inteligentnym stylem.
Dialogi stosuje bardzo oszczędnie, a monologów wewnętrznych w jego
komiksach nie uświadczymy wcale. Mimo różnic gatunkowych, jakie
znajdziemy w poszczególnych odsłonach, ostatecznie do rąk dostajemy
zbiór prezentujący całkiem spójną myśl – studium człowieka próbującego
walczyć z losem, ale koniec końców zawsze przegranego. Podobnie ma się
sprawa z warstwą graficzną. Z mordek bardzo konsekwentnie i niezmiennie
rysowanych oszczędną kreską post-disnejowskich animorfów (porównywanych
często do Bustera Keatona) bije szczerość, prawda, jaką spotkać możemy
na twarzach aktorów naturszczyków. Mimo że Jason często bywa dla swoich
bohaterów okrutny, to nie stawia się w pozycji wszechmogącego demiurga.
Jest w tych komiksach duża doza współczucia i głębokiego zrozumienia dla
człowieczeństwa – znajdziemy tu coś, co zbliża poetykę jego prac do
twórczości Toma Waitsa. Szukając innych analogii, umiejscowiłbym je
między wczesnym kinem Jima Jarmuscha a wierszami i miniaturami Charlesa
Bukowskiego. Podobnie jak oni, Jason nie odwołuje się do symbolizmu i
natchnionych poetyckich metafor – język jego komiksów jest bardzo
prosty, ale przy tym dotykający sedna sprawy. Często poruszany temat
bezsensowności działań jednostki przywodzi mi też na myśl wczesne
arcydzieło Krzysztofa Kieślowskiego „Spokój”.
Pisząc o Jasonie używałem
głównie porównywań ze świata filmu. Muszę jednak przyznać, że –
pomijając takie oczywistości, jak to, że stosuje kojarzącą się z Hergém
technikę ligne claire – osobiście trudno byłoby mi zestawić go z
jakimkolwiek znanym mi twórcą komiksowym. Zapewne połączenie
oryginalności stylu z uniwersalnością przekazywanych treści stało się
kluczem do jego światowego sukcesu. Mimo tego, że Jason pochodzi z
Norwegii, to na hermetycznym amerykańskim rynku w ciągu zaledwie dekady
od pierwszej publikacji uzyskał status artysty stawianego w jednym
szeregu z Danielem Clowesem, Charlesem Burnsem czy Jimem Woodringiem.
Nie dziwię się, sam uważam go za jednego z największych mistrzów
współczesnego komiksu – ale daleko mi do bezkrytyczności. Znając już
sporo jego prac, wiem, że zdarzają mu się słabsze historie. Sam artysta
zafascynowany jest mocno francuską nową falą i w wywiadach przyznaje, że
tak jak przedstawiciele tego filmowego nurtu, lubi improwizować w
czasie tworzenia – co w jakiś sposób musi odbijać się też na jakości.
Nie każdy eksperyment jest w końcu udany, tak jak nie każdy dźwięk jest
trafny podczas jazzowej improwizacji. Akurat „Low Moon” się to nie tyczy
i wszystkie zaprezentowane tu historie są wysokiej próby. Jeśli tak jak
ja tęsknicie za pracami Jasona, sięgnijcie po ten zbiór. To obok
„Pssst!” i „Stój!” najlepszy jego album, jaki trafił w moje ręce.
5 komentarzy:
Bardziej niż z kinem Jarmuscha kojarzy mi się z pracami Aki Kaurismäkiego. Można nawet powiedzieć, że jest w niego wpatrzony. Fin robi takie wygibasy z klasycznymi tekstami jak "Zbrodnia i kara", czy "Hamlet", co można zauważyć też u Jasona. Zwłaszcza zakończenie "Hamlet robi interesy" jest tak bezczelne, że aż robi duże wrażenie. Inna sprawa to podobieństwo z zachowaniu postaci, nawet kadrowanie. Przez pewien czas miałem chęć zrobić zestawienie kadrów z komiksu Jasona z kadrami z filmu Kaurismäkiego. Ale jak to bywa, skończyło się na myśleniu.
Słabo znam twórczość Kaurismäkiego ale to na pewno trafne porównanie. Tym bardziej, że obok Jarmuscha, Hartleya i Andersona to jeden z ulubionych reżyserów Jasona. Zresztą, między nimi wszystkimi dostrzeżemy jakieś związki - wpływy kina Cassavetesa, nowej fali itd.
Jarmuscha użyłem głównie dlatego, że jest to bardzo uniwersalny przykład. W tekście pierwotnie było więcej porównań, ale cześć wywaliłem bo mi go po prostu pożarły.
Pozdrawiam.
Kaurismäki to połączenie filmów Roberta Bressona z Chaplinem i Keatonem. To takie dźwiękowe kino nieme (dialogi to takie minimum komunikacyjne). Jeszcze ta fascynacja Francją. Koniecznie zrób sobie maraton jego filmów, warto, to jeden z prawdziwych indywidualistów kina. Jest prawdziwy i nie udaje wielkiego artysty. Za to nie widzę u niego nic z Cassavetesa.
Na zachętę Rocky ala Aki: http://www.youtube.com/watch?v=Fv3U_bB_-jE
Ostatnio odkryłem od kogo dużo pożyczył Jarmusch i trochę straciłem do niego szacunek, bo ciągle powtarzał jaki to oryginalny i niczego od nikogo nie zapiał. A tu figa.
Jason jakby czytał nam w myślach (lub przynajmniej tego bloga), bo na swoim blogu umieści fragmenty filmów, które lubi i co? Oczywiście Kaurismäki, Jarmusch i Hartley: http://catswithoutdogs.blogspot.com/
:) czasem do niego zaglądam i komentuję, więc może i on zerka czasem na Arkham...
Prześlij komentarz