TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH CZASOPISMA SZTUKA.
Ostatnio bardzo głośno o Alanie Moorze – i tak już najsłynniejszym scenarzyście w historii komiksu. Wszystko za sprawą jego krytycznych (wypowiadanych od lat, ale dopiero teraz obiegły one mainstreamowe media) wypowiedzi na temat filmów superbohaterskich. Anglik twierdzi, że to bardzo niebezpieczne, gdy dorośli ludzie zapatrują się w uproszczony moralnie i ideowo wzorzec świata. Widzi związki z popularnością tego typu filmów a dojściem Trumpa do władzy w Stanach Zjednoczonych, przywołuje również widmo faszyzmu. Żeby było śmieszniej, to właśnie Moore jest odpowiedzialny za dorastanie komiksu superbohaterskiego w latach 80. i później. To jego scenariusze historii obrazkowych, tak chętnie ekranizowane (niejako na złość twórcy, bo sam twierdzi, że tych adaptacji nienawidzi) stanowiły podstawę dla rozwoju kina komiksowego. Autor ma na koncie wiele klasyków, bardzo postmodernistycznych w formie i treści. Może nie był pierwszym, który korzystał z takich pomysłów, ale twórczo je eksploatował i to dzięki niemu przesiąkły do głównego nurtu. Jednym z najważniejszych dzieł tego typu jest wznowiona niedawno „Liga niezwykłych dżentelmenów”.
Niniejsza seria, której główny trzon stanowią dwa tomy, korzysta z pomysłu miszmaszu kulturowego. Wszystko zaczęło się iście komiksowo, od tak zwanego „crossovera”. Moore w swoich scenariuszach przeciął ścieżki postaci znanych z brytyjskiej (i w mniejszym stopniu amerykańskiej) literatury groszowej przełomu XIX i XX wieku. Bohaterowie stanowiący tytułową „Ligę...” to: przywódczyni Wilhelmina Muray, znana również jako Mina Harker, postać zaczerpnięta z „Draculi” Brama Stokera, kapitan Nemo, bohater książek Juliusza Verne’a, awanturnik Allan Quatermain, Dr Henry Jekyll i Mr Edward Hyde, oraz Niewidzialny Człowiek z kart opowieści H.G. Wellsa. Razem tworzą organizację strukturalnie podobną do, nie przymierzając, X-Menów. Pomysł prosty, genialny i dający czytelnikom sporo frajdy. Moore nie znosi kina i może utyskiwałby na takie porównanie, ale w jego wizji jest też coś z filmów studia Hammer. Tego typu pomysły od zawsze chodziły za autorem. Podobnie uczynił z (fatalnie zekranizowanym) „Prosto z piekła”, komiksem analizującym dogłębnie postać i legendę Kuby Rozpruwacza, gdzie spotykały się znowu postacie historyczne, tworząc zaklęty krąg, w jakim urodził się mit seryjnego mordercy. „Liga niezwykłych dżentelmenów” jest jednak komiksem bardziej pulpowym, lżejszym, odnoszącym się do spuścizny tego, co dziś nazywamy literaturą groszową tamtego okresu. Bliżej jej również do komiksowych schematów. Bohaterowie to awanturnicy dla ratowania świata zrzeszeni pod sztandarem brytyjskim. Moore odważnie poszerza ich portrety psychologiczne, useksualnia ich, nie boi się nowoczesnej formy opowieści.
Bardzo ważnym elementem w niniejszych tomach stanowią literackie dodatki. Nie są, jak to zazwyczaj bywa w tego typu komiksach, kwiatkiem do kożucha, tylko pełnoprawną częścią historii. W pierwszym tomie przykładowo dostajemy opowiadanie, w którym Allan Quatermain, po wypaleniu jakiegoś podejrzanego zielska, podróżuje astralnie przez czas i przestrzeń, spotykając przy okazji między innymi Randolpha Cartera znanego z kart opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta i podróżnika w czasie z książki H.G. Wellsa „Wehikuł Czasu”. Opowiadanie to atmosferą, ale też kontekstami, góruje nad całym komiksem i udowadnia, jak wspaniałym literatem jest Moore. Dodatki te były tak ważną częścią opowieści, że pokuszono się o stworzenie trzeciego tomu „Ligii”, który w dużej mierze składa się z samych tego typu „bonusów”. To słynne „Black Dossier”, w Polsce znane jako „Czarne Akta”.
Tytułowe „Czarne Akta” nie są typowym komiksem, acz ten jest tu obecny i przecina zebrane w tomie materiały. To rzecz stylizowana na teczkę ewidencyjną, zbierającą informacje o różnych wcieleniach Ligii na przestrzeni setek lat. Okazuje się bowiem, że organizacja brytyjskich X-Menów działała dużo wcześniej niż jest to ukazane w tomie pierwszym i drugim. Wszystko stanowią rozbudowane, literackie, stylizowane opowieści i dokumenty. Do panteonu dołączają co rusz nowe postacie. Moore, szukając pryzmatów, przez które mógłby na nie patrzeć, sięga między innymi po: sfabrykowaną zaginioną sztukę Szekspira, zapiski maga podobnego Alistairowi Crowleyowi, czy publikację stylizowaną na proto-komiks opowiadający o życiu nieśmiertelnego bohatera na przełomach rodzących się i upadających cywilizacji (człowiek ten został w pewnym momencie wcielony w struktury Ligii), a nawet humorystyczne opowiadanie z wątkami Lovecraftowskimi. Są tu również mocne akcenty erotyczne. Przykładowo zaserwowano nam dalszą część słynnych pamiętników Fanny Hill i rzecz udającą podziemny komiks porno, tak zwaną w krajach anglosaskich „Tijuana bible”. Końcowy rozdział natomiast został zaprezentowany w technice 3D, którą podziwiać możemy za pomocą dołączonych specjalnych okularów. Wszystko to przy okazji posiada niezwykłą wartość estetyczną, jest mistrzostwem świata od strony edytorskiej i łakomym kąskiem dla każdego miłośnika pięknych, wyjątkowych książek.
Albumy opatrzone zostały rysunkami niezłego rysownika cartoonowego – Kevina O'Neilla. Nie można o nim zapomnieć, ponieważ „Liga niezwykłych dżentelmenów” to w dużej mierze również on. Jego semi-realistyczne rysunki bohaterów zazwyczaj trzymają się co prawda z dala od ilustracji książkowej i prasowej, która towarzyszyła oryginalnym przygodom postaci występujących w scenariuszach Moore'a. Niemniej bardzo dobrze odnalazł się on w tematyce i nie wyobrażam sobie, żeby ktoś inny mógł ten komiks zilustrować lepiej.
Historia publikacji „Ligi niezwykłych dżentelmenów” nie kończy się na „Czarnych aktach”. Moore napisał, a Kevin O'Neill narysował jeszcze kilka tomów – spin-offów, na przyjrzenie się im przyjdzie jednak czas przy następnych wznowieniach. Obecnie „Liga...”, jest już domknięta, a sam Moore porzucił komiks na rzecz literatury, która jakoś nie ma u nas szczęścia do wydawców i nic z jego beletrystyki nie ukazało się w naszym kraju (pomijając chyba jeden rodzynek – opowiadanie w zbiorze ku czci Lovecrafta „Cienie spoza czasu”). W tym kontekście dodatki do „Ligii...” są jeszcze cenniejsze, bo ukazują nam Moore'a jako bardzo świadomego swojego warsztatu literata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz