Kto nie nabijał się z „przegrywów”, niech pierwszy rzuci kamieniem. Wolimy historię o ludziach, którym nie wyszło, o pechowcach ponoszących mniej, lub bardziej spektakularne klęski życiowe. Zaratustrę wymieniamy na Kaczora Donalda. Nie należy się temu dziwić - widok cudzego cierpienia może być bardziej „budujący”, niż sukces bliźniego, który może wpędzić w kompleksy i wywołać niepokój. „Incel”, czyli - jak podaje encyklopedia miejskiego slangu – człowiek, który nie może nawiązać relacji intymnych z płcią piękną, jest doskonałym materiałem na obiekt szyderstw. Narracja w najnowszym komiksie Jana Mazura zbudowana jest jednak w taki sposób, że śmiech niejednokrotnie zamrze nam w gardle. Mimo umowności kreski, opowiedziana historia wypada tak autentycznie, że trudno się od niej bezpiecznie zdystansować.
Tekst z tylnej strony okładki komiksu niejako uprzedza: „Bartek żyje. I to chyba najlepsza rzecz jaką można o nim powiedzieć”. Główny bohater prowadzi życie niezwykle monotonne. Jest kasjerem w sklepie Żabka. Po pracy wraca do mieszkania, które dzieli ze współlokatorem. Nic go z nim nie łączy, oprócz wyrzutów, których musi od niego wysłuchiwać. Głównymi zajęciami w czasie wolnym są: klikanie na komputerze, słuchanie black metalu oraz masturbacja.
Gdyby ten automatyzm swoistego przeciw-życia pokazać w całej jego pełni, lub raczej pustce, nie powinno się nic wydarzyć. Otrzymalibyśmy za to dzieło konceptualne i awangardowe. Coś tam jednak się dzieje, zmienia. Bartek podczas wypadu do lasu poznaje swoich przyszłych kompanów - totalnych mizoginów, krzewiących ideę prawdziwej męskości, cokolwiek miałoby to znaczyć. Tymczasem jeden z jego filmików na YouTube komentuje... dziewczyna, która – co już zakrawa na niepodobieństwo - podziela jego upodobania muzyczne. Zarysowuje się więc perspektywa wyjścia z jaskini.
Niezwykle istotnym elementem fabuły Jana Mazura jest portal przegrywczan.org, na którym nasz protagonista regularnie relacjonuje wszystkie swoje klęski oraz wątłe nadzieje. Silna potrzeba publicznego samobiczowania zdradza psychiczne pęknięcie bohatera, który de facto – na tym polega cały dramatyzm opowieści – nie wie czego chce. Tak gorliwe i pełne odnalezienie się w roli życiowego nieudacznika, uniemożliwia mu przełamanie złej passy i nawiązanie normalnych relacji międzyludzkich. Ale czy to tylko jego wina? Kolejnym istotnym tematem autora Końca świata w Makowicach jest presja opinii społecznej, lub po prostu złe języki, złośliwe podszeptywania innych, równie - a może nawet bardziej - zakompleksionych jednostek.
Gdyby problematykę Incela zawrzeć w jakimś eseju socjologicznym, rodzące się wnioski nie wypadłby tak interesująco, jak za sprawą specyficznej formy języka komiksowego. W sumie można tak powiedzieć - i zawsze to mówię - o wszystkich udanych tworach tego medium. Mazura powszechnie zalicza się do szacownego grona, któremu nadam tu umowne miano prymitywistów polskich (za najwybitniejszego przedstawiciela tego nurtu uważam Jacka Świdzińskiego). Złośliwi dyletanci mówią, że taki styl wynika z braku opanowania klasycznego rysunku. Zarzut być może w pojedynczych przypadkach trafiony, nie wydaje mi się godny roztrząsania w przypadku recenzowanego komiksu. Forma Incela często komunikuje dużo więcej, niż jest zawarte w skąpych dialogach i ubogiej akcji. Poza tym, to przede wszystkim z osobliwości rysunku wynika groteskowo-sarkastyczny wymiar opowieści. Powtarzalność kadrów - które nie są kserowane, tylko z uporem przez ich autora odtwarzane - buduje mantrowy nastrój przepływu rzeczywistości, z której uleciał wszelki sens i znaczenie. Świat jest umowny, kruchy, a jednocześnie nieznośnie niezmienny. Nieraz czas wypada ze swych kolein i nastają charakterystyczne pauzy, w których dosłownie nic się nie dzieje: bohater stoi, siedzi, leży, czeka na czyjąś odpowiedź, lub też sam zapomina języka w gębie – i tak przez parę kadrów, stron. Komiksowy teatr absurdu.
Trudno byłoby sobie wyobrazić tą historię opowiedzianą za pomocą innej grafiki. Mimo że Jan Mazur poświęca swym minimalistycznym rysunkom - jak sądzę - nieco mniej czasu niż np. Charles Burns, to cóż z tego, skoro wszystko się zgadza - forma służy treści, a treść formie. Podśmiewającym się cynikom proponuję narysowanie komiksu tego typu i konsekwentnie wytrwanie w obranej estetyce przez kilkaset stron. Każdy, kto kiedykolwiek próbował swych sił w komiksie, wie że nie jest to łatwe.
Incel to świetny komiks, który łatwo i szybko się czyta. Zaproponowana opowieść dotyka wielu problemów współczesności - pustka egzystencjalna, izolacja, samotność, uzależnienie od internetu, absolutny brak perspektyw metafizycznych. Wszystko to okraszone jest językiem, który nie przypomina klasycznej polszczyzny. Wypowiadane zdania sygnalizują tylko pewną próbę nawiązania komunikacji, są niczym strzępy, porwane telegramy, które nie są w stanie oddać rzeczywistego stanu emocjonalnego bohaterów, co mogłoby stanowić asumpt do autentycznej wymiany myśli. Nieco bardziej wylewne są ich zapiski w sieci. Tu daje o sobie znać, podbijająca efekt humorystyczny, strywializowana nowomowa komputerowych trolli – bałamutna, uboga składniowo, a bogata we wtręty z języka angielskiego i wyrażenia slangowe.
Najnowsza propozycja Jana Mazura - poza zachwytem - nasunęła mi pewien problem. W historii protagonisty, która jest zarówno zabawna jak i smutna, niejeden czytelnik mógłby się przejrzeć, wyłapując pewne paralele ze swoim życiem. Na przeszkodzie stoi jednak daleko posunięte szyderstwo w tonie narracji - spojrzenie z góry. Traktując pracę kasjera w żabce, czy słuchanie black metalu, jako symboli przegranego życia, autor przyłącza się do elity wybrańców, która za pomocą takich, lub podobnych stereotypów stygmatyzuje tzw. „przegrywów”. A przecież to właśnie taka postawa otoczenia wywołuje u bohaterów Mazura zespół kompleksów krępujących ich potencjalne możliwości, o czym przecież jego komiks traktuje. Jako osoba, która pracowała w różnych miejscach, daleki jestem od pozytywistycznej idealizacji stanowisk usługowych niższego szczebla. Trudno być szczęśliwym, gdy łamane są twoje prawa pracownicze, wykonujesz otępiające czynności i do tego zarabiasz grosze. Jednak pogardliwe nastawienie społeczeństwa, nie buduje dla ciebie trampoliny, tylko jeszcze bardziej wpycha ci nos w gówno.
Powyższej łyżki dziegciu nie należy odczytywać jako radykalnej krytyki pracy autora Tam gdzie rosną mirabelki. Zwrócenie uwagi na pewien problem natury etycznej stanowi bowiem o bogactwie zaproponowanej treści oraz możliwościach jej interpretacji. Bądź co bądź, to jedno z ciekawszych wydarzeń komiksowych sceny polskiej w tym roku.
Autor: Jakub Gryzowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz