Jakość komiksów z linii DC Black Label jest (z małymi wyjątkami podkreślającymi regułę, takimi jak rewelacyjna „Wonder Woman: Martwa Ziemia”... no i właściwie niczym więcej) tak słaba, że urządzać sobie można z nich podśmiechujki. W obrębie bat-tytułów na razie zasłynęła tylko wyedytowanym pindolem z tytułu Azzarello. Szkoda, bo przecież pomysł na zamknięte, kilkusetstronicowe powieści graficzne ze sztandarowymi bohaterami tej marki wydaje się samograjem – czymś, co nie miało prawa się nie udać. No nie udało się. Czy „Batman: Imposter”, pisany przez Mattsona Tomlina i rysowany przez Andreę Sorrentino, wyróżnia się pośród innych tytułów z czarną metką? Przyjrzyjmy się mu.
Fabuła dzieje się rzekomo w roku drugim, ale po prawdzie to rzecz nie czerpiąca w ogóle z Millera, więc dziać mogłaby się kiedykolwiek. Więcej tu wpływów ekranizacji Nolana niż jakichkolwiek innych twórców fabuł o Batłomieju. To zrozumiałe w dzisiejszych czasach – szczególnie, gdy chce się sprzedać niezobowiązującą lekturę dla komiksowych nobów, a tym ma być w zasadzie Black Label. Źle to czy dobrze – nie mi o tym sądzić. Wolałbym jednak, żeby były to udane tytuły, a nie rzemieślnicza dłubanina, często poniżej jakiegokolwiek poziomu, po którą sięgną tylko recenzenci i ludzie naiwnie chcący przez te historie wkraść się na chwilę do świata DC. Ja sam siedzę raczej w starszych Batmanach, więc samemu pomysłowi przyklaskuje, bo nie muszę wertować dziesiątek dziwacznych eventów, które donikąd nie prowadzą. Niestety „Imposter”, mimo iż ostatecznie daleki od tragedii, jest komiksem od strony fabularnej nijakim. Brak tu ciekawie zarysowanej psychologii postaci (mam wrażenie, że autor nie jest sam fanem komiksowego Batłomieja), czy nawet jakieś szczególnie dobrej zagadki kryminalnej. Najciekawsze jest to, że na łamach tego albumu autor daje się zakochać Brusowi Waynowi. Nie jest to zgodne z tym portretem Batmana, który ja lubię. Nie odnajdziemy tu samotnego, semickiego mściciela, siedzącego w milczeniu na gargulcu, skąpanego w strugach deszczu, ale umówmy się – w czasach gdy w runie Kinga są jakieś śluby z Catwoman (zbieram ten run, na razie przeczytałem pierwszy tom), Tomlin mógł sobie na takie coś pozwolić. W rezultacie wyszło jednak średnio i nie polecę Wam tego komiksu ze względu na fabułę. Będę natomiast rekomendował go za rysunki.
Andrea Sorrentino, Włoch, który mimo tworzenia grafik utrzymanych stylistycznie w obrębie współczesnej sztuki narracji obrazem (którą średnio cenię), jest zdecydowanie artystą wartym uwagi. Jego umiejętności wizualnego snucia historii są nieprzeciętne. Kompozycje bat-plansz porównałbym tu najchętniej do prac J. H. Williamsa III. Z tym, że Sorrentino nie jest jego epigonem, a po prostu bardzo ciekawie, innowacyjnie układa plansze pchające fabułę do przodu. Do tego dochodzą barwy pani Jordie Bellaire, które są równie nowoczesne co rzemiosło Sorrentino i wszystko pięknie się zazębia, tworząc niebagatelny, wart uwagi album z Gackiem. Wszystko tu jest si, łącznie z pięknie zaprojektowanym albumem, który przyjemnie się przegląda.
Wiem, wiem, chcecie przede wszystkim dobrych historii z Nietoperzem. Niestety w tym wypadku będziecie musieli się zadowolić ładnie narysowanym Batłomiejem. Tylko tyle i aż tyle. Mi osobiście to wystarcza, by zostawić sobie ten album na półce. Biorąc pod uwagę mizerny poziom DC Black Label to i tak dużo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz