wtorek, 4 stycznia 2022

X-Men. Kompleks Mesjasza. Brubaker.

 

Jeśli pamiętacie moje ostatnie spotkanie z X-Menami, to wiecie, że run Jima Lee spodobał mi się na tyle, by zmotywować mnie do opierdolenia wszystkich zeszytów i tomów, jakie były w moim posiadaniu. Powiedziałem sobie „Krzychu Rychu, nigdy więcej”. Po co się męczyć? Wymiękłem jednak, głównie ze względu na to, że niniejszy tom firmował swoim nazwiskiem uwielbiany przeze mnie Ed Brubaker. Chcę mieć jego wszystkie dzieła na półce, a odpowiedzialny był tu on za zarys całości historii (bo na przestrzeni kilku X-tytułów pisało tę opowieść kilku scenarzystów). Kusiła też zajebista okładka, wyglądająca niemal jak front od płyty Wu-Tang Clan „Iron flag”. Oczywiście wsadziłem rękę w nocnik, jak to zwykle bywa przy X-menach. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że nikt nie umie napisać dobrych historii z takimi zajebistymi postaciami, nawet Brubaker.



Tym razem dostajemy event rozciągnięty na kilka X-tytułów, traktujący o świecie, w którym mutanci zostali wybici do nogi i nie rodzi się już nikt z genem X. Do czasu aż na świat przychodzi ewenement, pierwsze dziecko będące mutantem – mesjasz mający wszystko odmienić i zbawić swój gatunek. Akcja rozgrywa się na przestrzeni całych epok, bo bohaterowie często i gęsto przenoszą się w czasie, ganiając po podwórku jak psy za suką w rui. Owszem, jest to klarownie napisane (to jakiś plus, bo jak wiemy, autorzy Xów lubią wszystko gmatwać), ale moim zdaniem historia nie ma wiele do zaoferowania czytelnikowi. Prócz licznych bójek drużyn odzianych w kolorowe kalesony mutantów, chcących pozyskać dziecko w różnych celach. Jeśli to lubicie, to walcie w ten tom jak w dym. Jeśli szukacie czegoś pobudzającego intelektualnie, to tutaj tego nie znajdziecie.





Graficznie jest natomiast tragicznie na każdym polu. Niniejsza księga to dobry przykład tego jak nie robić komiksów. Niebywałym jest, że tylu autorów (bo całość rysuje spora zgraja twórców) prezentuje tak równy i żałosny zarazem poziom. Moje biedne oczy krwawiły od patrzenia na to widowisko, będące wszystkim tym, co we współczesnym komiksie złe i kiczowate. Najgorsze były jednak oczojebne, komputerowe kolory i to chyba one popsuły całkowicie rysunki kilku całkiem przecież niezłych rzemieślników. Na pokładzie są wszak Silvestri i Bachalo, czyli autorzy, którzy się kulom nie kłaniali.





Ja już to wiem bardzo dobrze, ten komiks mnie tylko w tym utwierdził – nie znoszę komiksów o X-Menach i nie powinienem po nie sięgać. Nie czytałem co prawda jeszcze Mutantów Piskora i Morrisona, mam (o naiwny!) zamiar je nadrobić, bo jestem frajerem i wierzę, że może oni stworzyli dobry komiks. Znając życie prawdopodobnie znów wjebię się na minę.


PS Ok, przejrzałem regały. Została na nich dosłownie jedna mutancka pozycja (nie licząc kilku komiksów o Wolverinie, bo to inna bajka). Lubię mianowicie oldskulową Sagę o mrocznej Phoenix Johna Byrne. I to chyba jedyny run X-menów, który czytałem i mi się podobał.


Brak komentarzy: