niedziela, 5 grudnia 2021

Spidergedon. Gage/Barberi/Molina

 

 
Nikt nie ma takiego talentu, a właściwie czelności, aby uparcie realizować niedorzeczne pomysły, a potem jeszcze uparcie je doić za pomocą sequeli i innych (choć wcale nie innych) pomysłów. Nikt poza DC Comics, Marvelem no i może większością szołbiznesu, dzięki którym to dostajemy takie cuda jak Spiderversum i jego kontynuację, Spidergedon. Ciąg dalszy, o który nikt nie prosił, którego nikt nie potrzebował i który (co jest chyba najgorsze) tytułuje się za pomocą dużo bardziej pokracznej gry słów.

Swoją drogą, czemu to właśnie Spider-Mana spotyka największa plaga naśladowców, klonów i wersji alternatywnych? Ja tam obwiniam kostium, walnie się duże ślepka na obcisły spandeks, doda gdzieś owadopodobny symbol i bach, każdy wie, o co chodzi. Uniwersalność jako zguba wyjątkowości.

No ale do rzeczy, o co chodzi? Jak na komiksy superbohaterskie przystało, żadne wydarzenie nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Bohaterowie poświęcili poprzednio życia, by powstrzymać twardziusznych wąpierzy żywiących się totemiczną mocą pająków (whatever that means)? Ich pech, bo Spider-Persony z przeróżnych wszechświatów muszą się ponownie zebrać, a włodarze wydawnictwa nie mają nowych pomysłów na powody dla takich zjazdów rodzinnych. Morlun i ferajna wracają więc do życia i zaczynają ssać, podobnie jak kreatywność stojąca za całym konceptem, a wszystko (poza scenariuszem oczywiście) jest trochę winą Otto Octaviusa. Ten, od czasów klawego „Superior Spider-Mana”, wciąż stara się bowiem być bohaterem i w tym celu bez przerwy robi totalnie niebohaterskie rzeczy, jak klonowanie na przykład.

Wiecie już więc mniej więcej, czego się spodziewać. Znacie pająka, znacie wielkie, epickie eventy, w których rozmach jest odwrotnie proporcjonalny do trwałości konsekwencji. „Spidergedon” niczym nie różni się od innych serii tego typu, może poza stroną przedstawiającą obsadę – tu wypełniają ją właściwie same pajęczaki w różnych wariacjach genderbendingu, gatunkobendingu i ogólnego bendingu kontekstu kulturowego. Wraca więc Spider-Punk (oficjalnie po prostu Spider-Man, ale bądźmy szczerzy), Pajęczy Świniak, Spider-Ghost, ten noirowy Spider co go Nicolas Cage dubbingował i wielu, wielu, napraaaaawdę wielu innych. Kolorowy, pajęczynowy zawrót głowy, tak do porzygu, a jestem przecież ogromnym fanem postaci.

Bądźmy bowiem poważni, ile można? Eksploatacja w kółko wałkowanych pomysłów, które już u samej podstawy są infantylne, powinna dawno znudzić się oddanym miłośników trykociarstwa, a nowych musi w jakimś stopniu odstraszyć poziomem skomplikowania. Oczywiście, doszukując się nieustannie plusów, znalazłem takich sporo. Chemia między różnymi wersjami ścianołaza jest świetna, bardzo dużo czasu ekranowego dostaje doskonale przedstawiony Miles Morales, tempo narracji i jej układ nie męczą czytelnika, głaskając go po główce w nagrodzie za skupienie za pomocą lżejszych fragmentów. Ogromną zaletą jest też oczywiście frajda z poznawania wariacji Spider-Mana, choć sceptyków superbohaterstwa grzać to raczej specjalnie nie będzie. Co z tego, skoro te wszystkie fajne elementy dygotają niestabilnie na rusztowaniu skonstruowanym z głupot?

Teraz spójrzmy na sprawę odwrotnie, bo ogólnie (jeśli naprawdę lubicie pająka) da się dobrze bawić przy tej lekturze. Christos Gage jakimś cudem zrobił z tego składną historię. Szczegóły jednak miejscami rażą, jak na przykład tępota teoretycznie genialnego Octaviusa i to, że ginie najlepszy Spider-Man ze wszystkich (nawet jeśli nie ma to żadnego znaczenia). Najbardziej jednak wkurzył mnie punkowy Pająk pisany przez Jeda MacKaya. To postać z ogromnym potencjałem buntowniczym, a tu zrobiono z niej przerysowany żart w świecie, w którym rzeczywistość jest przepuszczona przez krawędziowy filtr sztucznego, czasopismowego punk-rocka. To takie boomerskie „zrozumienie” tematu, w którym nieudolnie kryje się pogarda. Na całe szczęście nikt nie próbował się tu w podobny sposób zagłębiać w świat hinduskiego Spider-Mana. Poza irytującymi błędami jest też sporo zmarnowanego potencjału – z totalnie krypnej, najbardziej robaczej wersji Petera zrobiono na przykład comic-relief, a dopiero skandalicznie krótka historyjka dodatkowa jedynie napoczęła znacznie ciekawsze wątki dotyczące tej postaci.

Jak zwykle mam też problem z oceną warstwy graficznej w albumie zbierającym zeszyty rysowane przez przynajmniej kilkunastu ilustratorów. Z jednej strony różnorodność jest fajna i pomaga utrzymać uwagę czytelnika przy śledzeniu fabuły opartej na wymuszonym pomyśle. Z drugiej strony, to superhero od wielkiego wydawnictwa, czy mamy prawo faktycznie liczyć na jakąś różnorodność? I tak, i nie. Kręgosłup całej historii, na szczęście, narysowany jest świetnie. Jorge Molina i Carlo Barberi (oczywiście nie sami) grają w podobnym rytmie, kreśląc schludne, technicznie dopięte na ostatni guzik kadry, których układ czasem wyrywa się z nudnego standardu, a dynamika nie powoduje oczopląsu. To nadal jednak całkowicie pozbawione oryginalności, bezpieczne trykociarstwo. Przyjemność obcowania z nieco inną, mniej oklepaną stylistyką w wykonaniu takich artystów jak Sheldon Vella, Juan Gedeon, Tonči Zonjić, czy uwielbiany przeze mnie Clayton Crain, mamy do czynienia na przestrzeni króciutkich fragmentów. Chciałbym rzec, że w „Spidergedon” nie ma przynajmniej wywołującego łzawienie paskudztwa, ale jest Mark Bagley, bo Marvel by eksplodował, gdyby w zbiorczym tytule o Parkerze nie pojawiły się rysunki tego gościa. Zbyt wielu recenzentów pomija kolorystów, więc z radością pochwalę Tríonę Farrell, Iana Herringa i Andresa Mossy po prostu za wyróżnienie się w tym zalewie cyfrowej poprawności.

Wkurzył mnie ten komiks. Nie lubię czuć się jak idiota, a nie za bardzo potrafię uparcie wierzyć w swój gust i elokwencję, gdy dobrze bawię się przy czymś tak kretyńskim. Zacznijmy więc, na sam koniec, usprawiedliwianie się – gdyby nie fakt, że „Spidergedon” to pierdzielnik nakreślony na kanwie ponownego wskrzeszania pomysłu stojącego w sprzeczności z jakimkolwiek poziomem literackim, to dałoby się go nazwać niezłym komiksem. Scenarzyści (prawie wszyscy) i ilustratorzy starają wydobyć z tego zapajęczonego bagna jakiś fun i często nawet im się to udaje. Przypuszczam, że kolejny raz przemawia do mnie bezwarunkowa miłość do Spider-Mana (hej, uwielbiam drugą Sagę Klonów), ale ten strzelający siecią akrobata w pstrokatym wdzianku ma w sobie ogromny magnetyzm. Z pewnością w tym częściowym zadowoleniu nie jestem sam.

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy: