Jestem co prawda fanem Batmana, ale muszę przyznać, że nie przepadam za nowymi opowieściami o przygodach Wayne’a. Mój Batman to ten z przełomu lat 80 i 90. Mimo to dałem się skusić i kupiłem „Batman: Biały Rycerz”. Przeleżał jednak długo na mojej półce. Wciągnąłem go dopiero teraz, gdy przyszedł czas recenzowania kontynuacji kasowego hitu Seana Murphy'ego, komiksu „Klątwa Białego Rycerza”.
„Biały rycerz” i jego część druga zgarniają co prawda bardzo dobre recenzje, ale mi podobały się umiarkowanie. Znalazłem w nich wiele dobrych pomysłów przytłoczonych jakimiś głupotkami fabularnymi, które nie przystoją... STOP. Wróć. W sumie to nie mam zbyt dobrego zdania o współczesnych komiksach superbohaterskich, więc niewiele powinienem oczekiwać. Może i ten „Biały rycerz” nie jest najgorszy. Niemniej to rzecz bardzo odległa od arcydzieł pokroju „Długiego Halloween”, „Zabójczego żartu”, czy (starych) komiksów Millera, a te tytuły są zawsze dla mnie odniesieniem jeśli chodzi o komiksy o Batmanie.
W pierwszej części pomysłem, o który oparto fabułę, był motyw opowiadający o tym, jak to Jokerowi dobrze dopasowano leki, przestał być szalony i tym samym zszedł na drogę dobra. To była najlepsza cześć składowa tej opowieści, bo ani narracja, ani rysunki Muprhy’ego nie skradły mi serca. Drugi tom jest niestety gorszy. Odcina kupony od części pierwszej w najlepszych momentach prezentując motywy rodem z hrabiego Monte Christo czy inszych opowieści płaszcza i szpady, co fajnie współgra z mitologią Batmana (wiadomo, „Maska Zorro”). Ważną postacią w intrydze staje się Jean Paul Valley, czyli Azrael, którego origin został dopasowany do opowieści snutej przez Murphy’ego.
Dobrym elementem całej sagi jest też uwikłanie Wayne'a i spółki w politykę Gotham. Przynajmniej mocno uatrakcyjniało to jedynkę. Pierwszy raz natknąłem się na zwrócenie uwagi na szkodliwość społeczną walk Batmana z bandziorami i wszelkimi złolami w trykotach. No jak by nie patrzeć, muszą coś przy tym rozwalić, wystraszyć ludzi i nieść społeczeństwu ogólną traumę (ostatnio było coś podobnego w zerowym „Daredevilu”, o którym pisałem kilka tygodni temu). Murphy wymyślił, że ze względu na to utworzono specjalny fundusz rekompensujący w fundacji Wayne'a. Innym fajnym motywem jest specjalna jednostka Gothamskiej Policji składającą się nie tylko z doborowych policmajstrów (Montoya, Bullock), ale i superbohaterów w trykotach (Nightwing, Batwoman). Wszyscy mają do dyspozycji batmobile, którymi mkną na akcję. To też jest plusem tych historii – fakt, że to dynamiczna opowieść o trykociarzach ze street levelu naparzających się ze złolami. Ale szczególnej głębi – jaką zapewne chciałby uzyskać Murphy, bo czuć aspiracje – bym się tu nie doszukiwał.
Elementem szczególnie chwalonym w recenzjach tego komiksu są rysunki. Ja już pisząc o „Tokyo Ghost” wyznałem Wam, że mnie rzemiosło Murphy’ego ani ziębi, ani grzeje. Dziś, po przeczytaniu już trzech jego komiksów, oswoiłem się z nim i odfajkowując „Klątwę...” czułem się jak w towarzystwie starego znajomego. Dalej nie czuję szczególnej mięty do jego krechy, ale muszę mu oddać to, co się należy – zdecydowanie umie ilustrować sceny akcji.
Moim zdaniem ani „Biały rycerz”, ani „Klątwa białego rycerza” nie są komiksami, które musicie przeczytać. Istnieje jednak pewne prawdopodobieństwo, że włączył mi się jak zwykle pan maruda i krzywdzę dzieci Murphy’ego. Biorąc pod uwagę fakt, że tytuły te zgarniają dobre recki, będziecie chyba musieli sprawdzić ich jakość na własną rękę. Obyście bawili się dużo lepiej niż ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz