Przez pewien czas myślałem, że ubyło mi z 15 lat i jestem znów ultrasem Ennisa. Po ponownej lekturze „Kaznodziei” i jego runie „Hellblazera” postanowiłem, że chcę mieć wszystkie jego komiksy. Jednak obcowanie z „Hitmanem” okazało się być dla mnie wiadrem zimnej wody.
Niemłoda już, pamiętająca lata 90. seria opowiada o pewnym płatnym zabójcy, ale została osadzona w świecie bohaterów DC i zdaje się być dla Ennisa i słynnego korpo kompromisem między komiksem głównego nurtu a dziełem autorskim. Mógł to być oczywiście twór udany, bo nie okłamujmy się, opowieść o mordercy przyjmującym zlecenia na super ludzi pisana przez Ennisa brzmi jak coś, co może wysadzić z butów. Już na etapie samego konceptu musiał to być gorący towar, który dzieciaki pokochają. Ostatecznie jednak to srogi niewypał. Owszem, są tu motywy i zagrywki powracające później nie raz w karierze Ennisa i może tu pojawiły się one po raz pierwszy, ale nie jest to ich najlepsza inkarnacja.
Seria wypadła najlepiej, gdy w trzecim tomie szalony Irol zszedł na samo dno drabiny społecznej i opowiedział nam mroczną historię genezy i narodzin głównego bohatera. Cofnął się przy tym do prowincjonalnej Irlandii sportretowanej jako niemiłe, śmierdzące szczynami i tanim piwskiem miejsce, w którym nikt nie chciałby się urodzić. I właśnie takie historie powinien opowiadać częściej, bo nie sposób dostrzec, że najlepiej mu wychodzą.
Ostatecznie więc seria nie jest pozbawiona plusów, ale zostały one przytłoczone przez coś, co może jeszcze wtedy było świeże. Dziś znamy już te motywy z dziesiątek podobnych do siebie komiksów Ennisa. Bo nie okłamujmy się – większość z nich ma ze sobą sporo wspólnych cech. „Hitman” czytany przez kogoś, kto nieźle zna twórczość autora, wydaje się dziełem bardzo nieświeżym albo szczeniacką przygrywką przed prawdziwym opus magnum Ennisa, którym jest dla mnie jego run „Hellblazera”.
Rysunkami do serii zajął się również Irol. John McCrea to jednak drugoligowy zawodnik, dla którego praca nad Hitmanem była zdaje się szczytowym punktem kariery. Nie jest jakoś strasznie źle, nawet kolory są si, ale warstwa graficzna nigdy nie wykracza ponad przeciętność. Kupując tę serię, musicie się z tym pogodzić. Niemniej Ennis nigdy nie miał jakiegoś szczególnego szczęścia do rysowników i nie sięga się po jego komiksy ze względu na grafiki.
Jak wspomniałem we wstępie „Hitman” nie jest rzeczą, którą muszę mieć w kolekcji. Zastanawiam się nawet nad tym, czy przypadkiem nie zmarnowałem na niego sporo czasu, bo szczerze przyznam, że niniejsze dwa tomy męczyłem. Swoją drogą, o ile się nie mylę, Egmontowi pozostał do wydania chyba tylko jeden, zbierający spin-offy z innymi bohaterami DC (Justice Legue, Lobo), w których brał udział główny bohater stworzony przez Ennisa. Ja go już sobie zdecydowanie odpuszczę. Jeśli nie jesteście komplecistami Ennisa, to radzę Wam zrobić to samo z całą serią.
1 komentarz:
Seria miała duży potencjał. Ale... właśnie o to ale się rozchodzi. Nie wypaliło. bo ani to Deadpool, który gada w dymki, ani Lobo, ważniak. coby nie przedłużać, sądzę że kiedyś ktoś - tak jak było z Deadpoolem - sobie o nim przypomni i odświeży serię, i lepiej od nowa narysuje postać. Bo przecież wiemy że w amerykańskich komiksach nikt nie ginie na dłużej ;)
Prześlij komentarz