No dobrze. Stało się. Czas się
przyznać. Jestem znów fanem Spider-Mana i mój zbiór komiksów o
nim stale się powiększa. Minęło ponad 20 lat od czasu, gdy
kupowałem jego przygody w zeszytach i co miesiąc z wypiekami na
twarzy śledziłem jego perypetie. Dziś wracam do komiksów o nim za
sprawą Egmontu, bo wypuszcza tego sporo (nawet nie wszystko
ogarniam). Niedawno pisałem o zbiorczym wydaniu runu Toda McFerlane
(klik), a dziś sięgam po 4 tom Ultimate Spider-Man, który jest
pisany przez lubianego przeze mnie Briana Michaela Bendisa.
Od razu ostrzegam wszystkich których
drażni w tym cyklu teen drama: ten tom to głównie obyczajówka i
na pierwszy plan wysuwają się problemy, z jakimi musi się borykać
Parker w prywatnym życiu. O ile w poprzednich odsłonach Bendis
sporo gmerał przy mitologii Pająka, wystawiając na pierwszy plan
jego kultowych wrogów, to w tym niemal zupełnie sobie to odpuszcza
i skupia się na portrecie psychologicznym bohatera. Wszystko to jest
jednak podane w formie opowieści dla nastolatków, więc komiksowego
Bergmana nie macie się co spodziewać. O dziwo mi, staremu koniowi
po 30, czyta się to znakomicie, więc zapewne jeśli jesteście
również fanami pająka, to łykniecie to wszystko bez popity.
Ze znanych postaci z uniwersum
Spider-Mana w tym tomie na arenę wraca Kingpin, a premierowo pojawia
się Czarna Kotka, czyli Felicia Hardy. Uroczą rozpierduchę zrobi
też Elektra. Wszystkie te elementy wypadają bardzo dobrze, acz jak
wspomniałem, wątki super-hero są bardzo oszczędnie dozowane.
Największym problemem tej serii są
dalej rysunki. Co prawda Bagley pocisnął tu kilka plansz z akcją,
które zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale chwilę później
narysował Czarną Kotkę. Bohaterka wygląda naprawdę tragicznie i
bardzo sztucznie, jak jakaś niskich lotów gwiazda porno z
sylikonowymi cyckami. Bagley rysuje ewidentnie pod nastolatków,
żerując przy tym na najniższych instynktach i nieładnie szafuje
seksualnością kobiecych postaci. Gdyby robił to z gracją można
byłoby go usprawiedliwiać, ale ostatecznie spod jego ręki wychodzi
siermiężny kicz. W jego pracach jest też wszystko, co było
chujowe w komiksowych grafikach z początku wieku, gdy przemysł
zachłysnął się technikami cyfrowymi i najzwyczajniej niszczył
nimi prace zdolnych grafików. Pisząc te słowa zerkam na dołączoną
na końcu albumu galerię szkiców i muszę przyznać, że w samym
ołówku rysunki Bagleya wyglądają znacznie lepiej, więc strzelam,
że i on padł ofiarą tych niecnych praktyk. Niemniej uważam, iż
bardzo źle się stało, że to właśnie on ilustruje ten bardzo
dobry scenariusz. Ta seria zdecydowanie zasługuje na kogoś
lepszego.
Run Bendisa jest bardzo długi i liczyć
będzie bodaj 13 grubaśnych tomów. Ja się z tego faktu bardzo
cieszę, bo z wielką przyjemnością sięgam po tę serię. Oby
wysoki poziom utrzymał się jeszcze długo. I nie, zupełnie nie
przeszkadza mi, że to głównie obyczajówka. Trochę powinno mi być
chyba wstyd, bo jaram się komiksem kierowanym ewidentnie do
nastolatków, ale udaję, że recenzowanie go to taka forma pracy.
Niestety zdradzają mnie moje ulubione bokserki, które są ozdobione
znakami człowieka-pająka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz