Uwielbiam Daredevila, i polski rynek go
chyba lubi, bo kolejne części trafiają do księgarń w bardzo szybkim
tempie. W dystrybucji jest już piąty tom – przy czym jest to
drugi autorstwa Eda Brubakera, który przejął pałeczkę od Briana
Michaela Bendisa odpowiedzialnego za rewelacyjny run zamknięty u nas
w tomach 1,2 i 3. Poprzednia część podobał mi się bardzo (ba,
cała seria jest znakomita!) więc i do tego podchodziłem z dużym
entuzjazmem.
W niniejszej odsłonie, po europejskich
wojażach Śmiałek wraca do Hell's Kithcen. Wydaje się, że teraz
wszystko powinno się już układać dobrze w jego życiu, jednak
scenarzysta chciał inaczej. Pod nieobecność Daredevila w dzielnicy
rozszalali się przestępcy, ale główny wątek fabularny zaprowadzi
go z powrotem do więzienia w którym rozgrywał się w dużej części
poprzedni tom – tam, człowiek który ukrywał się pod maską
Gladiatora dostaje niewyjaśnionych ataków, podczas których
krzywdzi innych więźniów. Gladiatorowi nie zostało wiele do
zwolnienia, więc Matt Murdock nie wierzy w jego winę i uważa, że
był przez kogoś kontrolowany. Zamierza więc bronić go na
wokandzie. Potem jednak sprawa przenosi się na ulicę, gdzie zaczyna
królować nowy, pozbawiający strachu silny narkotyk. Jak się
okazuje, obie sprawy są powiązane, i stoi za nimi łotr zwący się
Mister Fear. Zaczyna być źle, tym bardziej, że sprawa w końcu
(jak zwykle) personalnie dotknie Murdocka i namiesza w jego życiu
prywatnym.
Warstwą graficzną do większości zaprezentowanych tu zeszytów zajął się
Michael Lark, i uważam, że osadzenie go w tej roli to bardzo
trafiony pomysł. Brubaker ma zresztą szczęście do nienachalnych,
posługujących się prostą – acz realistyczną – kreską
rysowników, bo z Larkiem tworzy duet nie gorszy niż ten który
stanowi z Seanem Phillipsem, z którym stworzył swoje najsłynniejsze
dzieła. Również mroczna warstwa kolorystyczna sprzyja odbiorowi
tej historii i naprawdę, mimo iż jestem marudą w tej kwestii, to
od tej strony nie mam temu komiksowi nic do zarzucenia.
Daredevil przywraca mi wiarę w Marvela
i w komiksy o trykociarzach. Udowadnia, że trzydziestolatek też ma
czego szukać w tego typu rozrywce – że nie musi być ona
kiczowata i urągająca inteligencji. Za sprawą serialu
telewizyjnego i albumów wydawanych przez Egmont stałem się
żelaznym fanem Daredevila, i lubię współczesne komiksy o nim
bardziej niż te o Batmanie, który w tym stuleciu do autorów miał
dużo mniej szczęścia niż Diabeł z Hell's Kitchen. Run pisany
przez Brubakera nie jest arcydziełem (a ma takie na swoim koncie –
np. genialny Criminal), ale ostatecznie muszę przyznać, że to
rewelacyjna gatunkowa robota, po którą powinni sięgnąć wszyscy
fani komiksu – nie tylko superbohaterskiego. Dla mnie, jego ciąg
zeszytów Daredevila to jedne z najlepszych albumów tego roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz