poniedziałek, 4 sierpnia 2014

ZAPASY Z KOWALCZUKIEM (VRECKLESS VRESTLERS)




W ostatnich latach Łukasz Kowalczuk stał się bardzo aktywnym twórcą na polskiej scenie komiksowej. Najpierw zabłysnął zinem „Nienawidzę ludzi” wypełniającym lukę w kategorii obrazkowych opowieści o punkowo-undergroundowym rodowodzie. Później stworzył szereg komiksów internetowych, prowadził także nieistniejący już serwis szlam.net. Miniony rok przyniósł natomiast książkę „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce”.

Graficzną działalność Łukasza Kowalczuka cechuje nostalgia za czasami, w których dorastali dzisiejsi trzydziestolatkowie – okresem, gdy tekstów kultury adresowanych do młodego odbiorcy nie dotknęła jeszcze ręka poprawności politycznej, a bohaterami filmów animowanych były zmutowane żółwie ninja, zmotoryzowane myszy z Marsa, koty-samuraje i Bóg jeden wie co jeszcze. Jest to tęsknota za figurkami, które kolekcjonowaliśmy w dzieciństwie, spektakularnymi galami amerykańskich zapasów (docierającymi do nas zza wielkiej wody dzięki telewizji satelitarnej), nocami spędzonymi przy nieśmiertelnym Pegasusie oraz godzinami ślęczenia przy automatach we wszechobecnych wówczas salonach gier. Nowe dziecko Kowalczuka w naturalny sposób stało się wypadkową wszystkich tych elementów.



Konstrukcja scenariusza „Vreckless Vrestlers” przywołuje wspomnienie pretekstowych fabuł, którymi okraszano popularne w minionych dekadach wirtualne pojedynki w stylu „Mortal Kombat”. Zeszyt „zerowy” to swoiste intro ukazujące przybycie wojowników na miejsce walki. Szef federacji zapaśniczej z planety Excelsior, przy pomocy machiny pozwalającej na podróże w czasie i przestrzeni, po kolei sprowadza najlepszych zapaśników z całej galaktyki, by wzięli udział w największym tego typu turnieju. Patrząc na ich klocowate sylwetki, trudno oprzeć się wrażeniu, że autor wzorował swoich bohaterów na popularnych figurkach z lat 80. i 90., w dodatku nie tylko tych przedstawiających wrestlerów. „Trzydziestoletnie dzieciaki” z pewnością dostrzegą ich podobieństwo do postaci z uniwersum He-Mana.

Druga odsłona „Vreckless Vrestlers” to już soczyste mięso, w którym zapaśnicy biorą się za łby i w spektakularny sposób robią sobie nawzajem kuku. Do walki staje menażeria idealnie pasująca do bywalców słynnej kantyny Mos Eisley. No dobrze, może to nie do końca trafne porównanie, bo oprócz postaci przynależnych do pulpowej szkoły SF (między innymi humanoidalnego zielonego kota i krwiożerczego kraba) na ringu pojawia się szalikowiec z Gdyni oraz hermafrodytyczna Walkiria o imponującym zaroście. Warto zaznaczyć, że komiks powstał jeszcze przed ostatnią edycją Eurowizji i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest przypadkowe. Ukazały się jednak dopiero dwa zeszyty serii (z sześciu planowanych), dlatego nie zdziwiłbym się, gdyby na podium stanęła właśnie brodata kobieta.



Styl Kowalczuka wywodzi się z komiksu podziemnego, niemniej uważam, że mimo pewnej toporności jego kreski, autor jest bardzo sprawnym rzemieślnikiem. Przedstawione w recenzowanym tytule walki są dynamiczne i uatrakcyjnione wieloma interesującymi rozwiązaniami formalnymi. Sam zainteresowany przyznaje, że jego twórczość jest tematycznie osadzona między mainstreamem a undergroundem. „Vreckless Vrestlers” to raczej niszowa pozycja. Łukasz Kowalczuk ewidentnie nie aspiruje do prezentowania inteligentnych opowieści. Nie ma też ambicji tworzenia produktów atrakcyjnych dla szerokiego grona odbiorców. Uprawia komiksowy punk rock. Precyzyjnie obrał kierunek, w którym się rozwija, a to, że jego styl jest turpistyczny i kiczowaty, nadaje pracom pewnego uroku oraz świetnie pasuje do przywoływanych przez autora konwencji. 



Brak komentarzy: