poniedziałek, 2 grudnia 2024

Długie Halloween i Mroczne Zwycięstwo. Loeb/Sale.

 


Dylogia autorstwa Tima Sale'a i Jepha Loeba (trylogia, jeśli liczyć komiks o Catwoman, ale o nim opowiem Wam następnym razem) to jeden z najważniejszych cykli w długiej historii Batmana. Punktem wyjścia dla autorów była legendarna miniseria Franka Millera i Davida Mazzucchelliego „Batman: Rok pierwszy”. Jest to jednak kontynuacja luźna i dość mocno odstająca tematami oraz stylistyką graficzną od tego słynnego albumu. Loeb i Sale pokradli ze scenariusza Millera motywy i niektórych pobocznych bohaterów. Co istotne, prócz Batmana skupili się również na Gordonie, który (tu akurat podobnie jak w „Roku pierwszym”) jest pełnoprawnym bohaterem tego komiksu. Ważną inspiracją były również filmy noir (do tego stopnia, że tytuł „Dark Victory” został zaczerpnięty ze stareńkiego, mrocznego dramatu z Bette Davis) i trylogia „Ojciec chrzestny”. Ważnymi bohaterami tej opowieści są bowiem – prócz „dziwolągów w kostiumach” – Gangsterzy z krwi i kości, bardziej filmowi niż komiksowi.


Warto już teraz zaznaczyć, czym jest ten okres w działalności Batmana, czym jest „Długie Halloween” jako takie. To ten moment, gdy po jego debiucie namnożyło się w Gotham łotrów w kostiumach, których – jak sugeruje fabuła serii – Batłomiej aktywował. To bardzo ciekawa i fundamentalna dla idei Mrocznego Rycerza teoria, więc autorzy mocno eksploatują ją w obu seriach. Ktoś ostatnio stwierdził w jednej z komiksowych dyskusji, że Loeb w życiu nie zrobił dobrego komiksu bez Sale’a. Być może i tu jego kreacja nie jest idealna, znajdą się w niej jakieś głupoty, które w finale zbliżają pierwszą odsłonę do czegoś na kształt przegiętego włoskiego giallo czy (przepraszam konserwatywnych batmanologów za obrazę majestatu) do rozdmuchanego do niedorzecznych rozmiarów odcinka Scooby Doo. Niemniej atmosfera w całej historii jest niesamowita i tak gęsta, że można ją nożem kroić. W rezultacie, mimo świadomości obcowania z czymś niedoskonałym, trudno się tymi komiksami nie zachwycać. Na szczęście „Mroczne zwycięstwo” jest pod tym względem pozbawione minusów „Długiego Halloween” i fabuła trzyma się w nim bardziej kupy.


Graficznie natomiast jest to specyficzny cartoon, czuć tu związki Tima Sale'a z kreskówkami, przy których pracował. Jak wspominałem już przy recenzji „Nawiedzonego rycerza”, to totalna groteska, za nic mająca realizm i wyobrażenia o realistycznym komiksie z Batmanem, nic a nic niepodobna do arcydzieła Millera i Mazzucchelli'ego. Odmienność jest właśnie największą siłą tego tytułu. Grafiki budują atmosferę, to one wciągają nas w wir „Długiego Halloween”, więc dostajemy robotę najwyższej próby jak na normy tego medium. Mimo kreskówkowości to jednak nie jest rzecz dla dzieci: komiksy, nawet baśniowe na tym poziomie, są też krwawe i pełne mroku. Jeśli byłbym majętnym wydawcą a Tim Sale wciąż by żył (świeć Eisnerze nad jego duszą), zatrudniłbym go do zilustrowania „Alicji w Krainie Czarów”. Od strony artystycznej komiksy Loeba i Sale’a są bowiem trochę taką Alicją. Tyle że ich krainę czarów zaludniają – prócz przeróżnych dziwolągów – silnorękie oprchy, uliczne gangi i skorumpowani policjanci.


Mimo przegiętej komiksowości grafik, narracja obrazem jest jednak bardzo filmowa. Pełno tu szerokich kadrów, ilustracji na całą stronę i storyboardowego fillingu, które najlepiej podziwiać w wydaniach Absolute lub polskiej, pozbawionej kolorów edycji Noir (niestety dostaliśmy tylko taką wielkoformatową wersję i to tylko „Długie Halloween”). Wydania służące mi dziś za podstawę, choć lekko powiększone, nie są na tyle spektakularne. Niestety, za ludzkie pieniądze zdobyć dziś „Dark Victory” w Absolucie nie sposób.


Oba albumy autorstwa Loeba i Sale mają dziś status kultowy i uznawane są za dużą inspirację dla filmowych wersji Batłomieja z trylogią Nolana na czele. To tu mocno nakreślona została Sofia Falcone Gigante, która odegrała nie tak dawno kluczową rolę w serialu o Pingwinie. Mimo iż coś tam można zarzucić tym komiksom (zdecydowanie mniej „Mrocznemu zwycięstwu”, ale jednak da się wbić szpilę scenarzyście) to dla mnie, oldskulowego fana Batłomieja, prawdziwa Biblia. To jest najzwyczajniej mój Batman. Nigdy nie czytałem lepszego, długiego komiksu o tym bohaterze i prawdopodobnie już nigdy nie przeczytam.

Cyberpunk XOXO. Sztybor/Rebelka

 



Ponoć definicją szaleństwa jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie różnych rezultatów. Cztery razy przeszedłem już drugą z najgłośniejszych gier CD Projekt Red i za każdym razem pysk mi się pieni, bo historia V zawsze kończy się źle. Dla nikogo jednak nie jest tajemnicą, że w Night City nie ma szczęśliwych zakończeń, więc nie będę się powstrzymywał przed spoilerem. „Cyberpunk 2077. XOXO“ też kończy się tragicznie, ale jest to tragedia pod wieloma względami piękna. 

Poprzednie zdanie zwykle bardzo trafnie opisuje historie o miłości, nie inaczej jest tym razem. Rzecz opowiada o krótkim (acz skrajnie krwawym) konflikcie między dwoma gangami. Członkowie Maelstromu wbijają na pełnej w konwój Mox celem podpierdzielenia wartościowego szpeju. Jeden z zajaranych modyfikacjami chłopaków doznaje jednak dotkliwego przypadku motyli w całkowicie już chromowanym bebechu, przez co wywraca na lewą stronę zarówno kumpli jak i swoje życie. Cyberpsychoza czy prawdziwe uczucie? Chuj wie, ważne są skutki.

Skutkiem głównym jest zaś dramatyczna eskalacja, takie akcje w Night City nie pozostają bez echa. Sama fabuła ma tu jednak znikome znaczenie, jest zresztą prosta jak procesy myślowe szeregowych Kosiarzy. Tym, co do „XOXO“ może czytelnika przyciągnąć (poza grafiką, ale o tym później) jest sposób narracji obrany przez Bartosza Sztybora. To samo zresztą może potencjalnego odbiorcę od lektury odstraszyć.

Komiks jest w swoim rodzaju bowiem stosunkowo oryginalny. Momentami psychodeliczny, skrajnie brutalny, ale w pierwszej kolejności wręcz liryczny: bardzo niedosłowny i nawet oniryczny momentami. Jak najgorsza ze złych faz, prowadzi nas w topiącej neurony gorączce przez wzbierający shitstorm, a przy okazji wali alegorie o miłości w postaci typowej kreskówy z antropomorficznymi zwierzakami. Ja przyznam, że jestem pod wrażeniem, bo Sztybor tym sposobem nalewa całkiem sprawnie prawie z pustego. Atmosfera opowieści staje się nieznośnie gęsta, ciężar nieuchronnej tragedii jest bardziej odczuwalny z każdą stroną. Ja takie dramy kupuję z wypiekami na zarośniętych policzkach. Dla części z was może to być jednak przegięte, przytłaczające i nieczytelne.

Podobnie zresztą „Cyberpunk 2077. XOXO” wypada wizualnie. Jakub Rebelka wielce utalentowanym ilustratorem jest, co to tego nikt nie powinien mieć wątpliwości, ale kapitalne grafiki nie zawsze dobrze wypadają w języku komiksu. Dostajemy tym razem rysunki z jednej strony bardzo tożsame z innymi pracami tego artysty, a z drugiej jednocześnie chyba jeden z mocniej abstrakcyjnych pokazów jego stylu. To przepiękna robota, naprawdę, światowy poziom i to w tak oryginalnym wydaniu, że cały zachód powinien z łzami w oczach porównywać to do rzemieślniczo poprawnego i bezpiecznego mainstreamu. To z tego względu prawdopodobnie wielu z was zdecyduje się na zakup. Eksplozje kolorów, eksplozje flaków, perfekcyjne kompozycje na jednych kadrach współgrające z chaosem na innych, wirtuozeria plam barw zamkniętych w bardzo płynnym i delikatnym konturze. Pochwałami zmierzam do pewnego przykrego faktu: jest momentami (często) cholernie nieczytelnie i to chyba najczęściej wyrażany w sieci zarzut odnośnie tego albumu. Ja tu zgodzę się z inna opinią, którą przeczytałem chyba na Goodreads: dla mnie to wygląda jak street art przekuty na język komiksu, taki z najwyższej półki zresztą, co do klimatu dystopijnej metropolii pasuje perfekcyjnie. Zarzutom biedaków, którym oczy się między kadrami gubiły, nie mogę jednak częściowo chociaż nie przytaknąć.

Trudno mi ostatecznie z czystym sercem polecić ten komiks komukolwiek bez cienia wątpliwości. Ja osobiście byłem zachwycony, lektura wciągnęła mnie znowu do mrocznych trzewi Night City i pozwoliła mi przejąć się losami mieszkających w nim wykolejeńców, nawet przy całej tej prostocie założeń scenariusza. Dostrzegam jednak obecność niektórych problemów powszechnie zarzucanych tej miniserii. Przerost formy nad treścią, nieczytelność i abstrakcja mogą być dla niektórych wadami nie do przeskoczenia, nawet jeśli ja nie odczułem ich kłucia prawie wcale. Może to mój zwykle operujący w chaosie mózg wpadł w rezonans z komiksem, a może zwyczajnie takie podejście do fabularyzowanej miłości wydaje mi się trafne: romantyzowanie, świadomość przećpana chemią własnej produkcji i niezrozumiały dla świata zewnętrznego kalejdoskop barw przed oczami. Możecie już rzygać tęczą, nie biorę tego do siebie.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

piątek, 15 listopada 2024

Misja. Adrian Madej.

  


 

Jeden z najzdolniejszych polskich grafików swojego pokolenia, Adrian Madej, nie żyje. Odszedł w tym roku. Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością na łamach Talizmanu, bardzo dobrze to pamiętam, bo wtedy jeszcze rysowałem i od razu wpłynął na mój styl, w którym nieporadnie go małpowałem. Niestety nie zostawił po sobie dużego dorobku, ale to, co czytałem, jest olśniewające.

„Misja” to rzecz opowiadająca o trzech krasnoludach. Postaciach żywcem wyrwanych z sesji papierowego Warhammera. Fabularnie mamy do czynienia z fantasy, ale takim kierowanym do dojrzałego czytelnika, pełnym ostrych żartów i undergroundowej stylistyki graficznej. Dzieło Madeja to bowiem hybryda. Gatunek spotyka się tu z komiksem niezależnym, wizualnie mocno zakorzenionym w latach 90. Nie przesadzę więc, jeśli porównam Madeja do dwóch tuzów: Bisleya i Corbena. To ten sam turpizm, ta sama grotecha i obskur. Jeśli nie zetknęliście się nigdy z jego twórczością i myślicie, że przesadzam, to poszukajcie przykładowych plansz. Tworząc „Misję” był już w pełni ukształtowanym rysownikiem i zaserwował iście mistrzowski poziom. Owszem, styl autora jest specyficzny i nie każdemu przypadnie do gustu. Niemniej pokolenie lat 90., pamiętające ówczesnych mistrzów podziemia, poczuje się przy jego twórczości jak w domu.

Madej zdaje się nie tworzył od wielu lat, co było wielką stratą dla polskiego komiksu. Niestety urodził się i pracował w takich a nie innych czasach. Nie było wtedy miejsca w mainstreamie (zresztą chyba do teraz nie ma), dla takich twórców i musiał zadowolić się sławą jedynie środowiskową. To smutne, że pozwolono mu przestać tworzyć, ale najpewniej przygniotła go proza życia.

W „Misji” mamy wszystko co gęste. Zaczynając od Thorgalowych motywów przez cycki, typowy niezal, po krwawe rozróby. Trudno nie być zelektryzowanym tym, co prezentował autor i nowe wydanie jego flagowego komiksu uważam za wydarzenie i obok „Weapon X” jedno z najważniejszych tegorocznych wznowień. Owszem, to nie jest komiks dla wszystkich, ale w tym też tkwi jego siła. Nisza, po jakiej poruszał się Madej, nie była łatwym poletkiem do orania. Pamiętajmy o nim i bądźmy wdzięczni losowi, że polski underground zrodził artystę tej klasy i że mogliśmy żyć w czasach, gdy Madej tworzył. Smucić możemy się tylko z niewielkich rozmiarów jego spuścizny.

czwartek, 14 listopada 2024

Skorpion. Tom 4. Desberg/Marini

  


Mam dziury w głowie, mało z poprzednich „Skorpionów” pamiętam, ale na szczęście pisałem recenzje starszych tomów i mogę sobie sprawdzić swoje wrażenia po wcześniejszych odsłonach. Niewiele się w tej materii ostatecznie zmieniło. Fabuła zresztą nie jest najważniejszą rzeczą przy lekturze tych komiksów. To typowy, sensacyjny blockbuster, tylko osadzony w takich a nie innych realiach.

Jak już wspominałem w poprzednich recenzjach, Desberg (scenarzysta serii) jest w tym przypadku raczej rzemieślnikiem mocno fantazjującym i nie ma co spodziewać się po tym komiksie prawdy historycznej. Jako pulpa w kostiumie rzecz zdecydowanie sprawdza się znakomicie i jest to świetne widowisko, pełne akcji, pojedynków i fabularnych twistów. Opowieść dryfuje na szczęście w trochę inne rejony niż w poprzednich tomach, nie czuć więc jeszcze zmęczenia materiału, mimo iż zebrane tu historie to jedenasta i dwunasta część cyklu.

Graficznie jest to jak zwykle najwyższa półka jeśli o europejski komiks chodzi. Z jednej strony w swoim post-disneyowskim stylu Marinii wpisuje się w nurt realistyczny, ale jego prace mają na tyle osobny charakter, że nie ma mowy o określeniu jego roboty jako „styl zerowy”. To autorska rzecz, dodatkowo rzemieślniczo, od strony warsztatu, wykonana na medal. Z Marinim na pokładzie nie można się nudzić, tym bardziej gdy wali non stop dynamiczne sekwencje pojedynków i rysuje sporo pięknych kobiet. Programowo nie zbieram pornoli i komiksów religijnych, taka zasada, ale w przypadku Mariniego zrobiłbym wyjątek. Mogę patrzeć na jego kobiety godzinami.

Kolejny tom bestsellera w gatunku płaszcza i szpady wypada nadzwyczaj dobrze. Co znamienne, to ostatnia część, przy której pracował Marinii. Czeka nas kontynuacja, ale rysowana już przez kogoś innego. Sprawdziłem i muszę przyznać, że odpowiedzialny za rysunki w trzynastce Critone Luigi ma nie lada power w łapie. Trudno mi powiedzieć, czy w praktyce wytrzyma porównania z swoim wybitnym kolegą po fachu, ale jestem dobrej myśli i dalej będę kompletował „Skorpiona”.

piątek, 8 listopada 2024

Gwiazda Pustyni. Tom 1. Marini/Desberg

 


Przeczytałem drugi raz w życiu „Gwiazdę pustyni”. Na szczęście nic nie pamiętałem z pierwszej lektury. Nie wiem dlaczego mam taką dziurę w głowie, ale tym razem jestem tym komiksem całkowicie oczarowany a scenarzysta – Desberg – stał się dla mnie w końcu nazwiskiem, a nie tylko tym kolesiem, który pisał pretekstowe scenariusze dla Mariniego.


Rzecz zaczyna się w Waszyngtonie. Głównemu bohaterowi, pracownikowi rządowemu, ktoś brutalnie zabija żonę i córkę. Wszelkie tropy prowadzą gdzieś na zachód, na totalne zadupie, gdzie żelazną ręką rządzi pewien drab kręcący lokalnym burdelem i saloonem. Niedługo do tego miejsca ma dotrzeć kolej, co komplikuje niejako sprawę.


Wbrew pozorom to nie do końca rzecz westernowa jeśli o poetykę opowieści chodzi. Owszem, wszystko dzieje się na Dzikim Zachodzie, ale historia napisana została w stylu kryminału noir, a dodatkowo nosi w sobie pewne elementy gotyku. Z czarnym kryminałem wiąże tę opowieść narracja: gęsta, pierwszoosobowa i pełna kwiecistych opisów delirycznych stanów emocjonalnych bohatera. Jest tu też wielki ładunek mizoginii, przemocy wobec kobiet i ogólnie nad wszystkim ciąży ponura atmosfera. Gotyckość objawia się natomiast w fakcie, że to mroczna, fatalistyczna opowieść, nasycona smutkiem i konsekwencjami wcześniejszych czynów danych postaci, ich zetknięciami z przeszłością, która wisi nad nimi jak klątwa. Atmosferę można kroić nożem, a antagonista jest bardzo demoniczną postacią. Drugi zawarty tu zeszyt dzieje się zresztą głównie w mroku, co tylko podkreśla gotycki rodowód tej historii i podbija uczucie grozy, jakie zostaje wywołane u czytelnika.


Do tego dochodzą rysunki. Graficznie jest to rzecz bezbłędna. Marini ze swoim post-disneyowskim stylem wpierdala się w tę opowieść jak dzik w żołędzie. To chyba najlepiej narysowany jego komiks, pełen tej specyficznej cartoonowości a przy tym mocno realistyczny. Są tu jeszcze dodatkowo niesamowicie dobre sceny erotyczne, które – co już kiedyś podkreślałem – Mariniemu wychodzą wcale nie gorzej niż Manarze.


„Gwiazda pustyni” to w swojej kategorii tytuł znakomity i jedno z największych dokonań europejskiego komiksu na polu westernu. Owszem, to nie jest skomplikowana opowieść, nie ma też tak silnej warstwy intelektualnej jak dajmy na to „Krwawy południk”, ale opowiedziana jest z prosto z bebechów i tak też narysowana. Kto nie wierzy w siłę Desberga i Mariniego, niech sięgnie po ten komiks. Ciary na ciele murowane.

Batman. Nawiedzony Rycerz. Loeb/Sale

 


 

 Loeb i Sale to najlepszy duet jaki kiedykolwiek pracował przy opowieściach o Batmanie. W te klocki lepiej się nie da. „Nawiedzony Rycerz” to zbiór numerów specjalnych wydanych swego czasu rok po roku, dedykowanych najzajebistszemu świętu: Halloween. Dopiero po nich duet wystartował z runem zatytułowanym „Długie Halloween”, nie mylcie więc tych dwóch komiksów. Rzecz ta została po raz pierwszy wydana u nas w kawałku w latach 90., u schyłku oficyny TM-Semic. Dziś, już drugi raz, dostajemy od Egmontu całość w jednym opasłym tomie. Tym razem z powiększonym formatem i opatrzonym płócienną okładką oraz obwolutą, czyli w standardzie DC Deluxe.

Tomik zbiera trzy historie „Strachy”, „Szaleństwo” i „Duchy”. Z jednej strony to tylko niedługie wątki, które nie zrobią rewolucji w świecie Nietoperza. Z drugiej to jedne z najpiękniej opowiedzianych obrazem historii z Batmanem w roli głównej. Autorzy rozwiną skrzydła dopiero chwilę później, tworząc wspomniane „Długie Halloween”. Rzecz wielowątkową i rozbudowaną, niejako powieść graficzną. Niemniej już w czasach tych okolicznościowych szortów pokazali rogi i udowodnili, że powierzenie Batłomieja właśnie im to świetny pomysł. Jak przystało na dobre opowieści Halloweenowe, wszystkie trzy historie przesiąknięte są grozą. Pierwsza traktuje o Strachu na Wróble i lęku Bruce’a Wayne'a przed wiązaniem się z kobietami, druga o córce komisarza Gordona, która wpadła w łapy Szalonego Kapelusznika, trzecia natomiast jest parafrazą „Opowieści Wigilijnej” Dickensa i porusza bardziej ludzką część obrazu Batmana. Wszystkie trzy historie warte są grzechu, jak większość rzeczy dotkniętych przez ten duet i po latach kompletowania ich komiksów dochodzę do wniosku, że dupy dali tylko raz: tworząc komiks „Wolverine/Gambit”. Opowieści o Batłomieju spod ich rąk to jednak samo złoto.

Jeph Loeb najzwyczajniej dobrze czuje Batmana i inne postacie z tego uniwersum, a nieodżałowany Sale robił najlepsze rysunki, jakie przytrafiły się Mrocznemu Rycerzowi. Wszystko, co tu dostajemy, jest już klasyką komiksu. Nie tylko superbohaterskiego zresztą i sięgnąć po niniejszy zbiorek radziłbym każdemu miłośnikowi opowieści obrazkowych. Styl graficzny Tima Sale'a łączy w sobie cartoon z horrorem. To specyficzna grotecha daleka zupełnie od realistycznych rysunków dajmy na to Norma Breyfogle, którego stawia się w naszym kraju na piedestale rysowników Nietoperza. Jeśli chodzi o mnie, to ja zdecydowanie wolę estetykę, jaką zaprezentowano w „Nawiedzonym Rycerzu”, mimo iż może nie powinienem porównywać obu twórców, bo to dwa bieguny rysunków Batłomieja. Niemniej jako krytyk lubię sobie tworzyć ołtarzyki i na pewno Sale na takowy zasługuje.

Podoba mi się to, co Egmont zrobił z dziełami Loeba i Sale o Batmanie i jak je wydał. Można mieć co najwyżej pretensje o użycie obwolut i fakt, że nie ma pod nimi grafiki, ale to przecież kwestia gustu i osobiście lubię te lekko powiększone edycje z tej oficyny. Walcie jak w dym.

czwartek, 7 listopada 2024

All Eight Eyes. Foxe

  

Horror o pająkach? Jakie nowatorstwo! Dokładnie takiego poziomu kreatywności spodziewałem się po nominowanym do nagrody Eisnera scenarzyście! Dobra, w sumie spacer po linii najmniejszego oporu nie jest w grozie niczym nowym, gatunek od dawna rzuca się między różnymi spojrzeniami na sprawdzone od lat sztampy. Liczy się ostatecznie realizacja, przetworzenie banału w wyjątkową opowieść. Chyba o to musiało tu chodzić, prawda?

Od razu odpowiem: nie, „All Eight Eyes” to historia prosta jak budowa cepa. W jej ramach okazuje się, że pod płaszczykiem społecznie akceptowanej normalności kryją się potwory o ośmiu odnóżach. Pajęczaki o rozmiarach znacznie przekraczających normy akceptowane przez aktualną wiedzę biologiczną czają się w zakamarkach wielkich miast, a ich ofiarą padają głównie ludzie z marginesu. Tacy, za którymi nikt nie będzie tęsknił. Reynolds, włóczęga i zabijaka jakich mało, jednak tęskni i to uczucie napędza u niego chęć zemsty. W swojej walce przeciwko ukrytemu w ciemnościach złu bierze pod skrzydła młodego wykolejeńca Vica i tak zaczyna się wielka arachnofobiczna przygoda.

Jakim cudem świat nie dostrzega istnienia pająków o rozmiarach sięgających małego autobusu? Czy w grę wchodzi jakaś rządowa konspiracja na wysokim szczeblu? Jak to w ogóle możliwe, że te stworzenia mogą istnieć w ziemskiej atmosferze? „All Eight Eyes” zadaje prawie wszystkie te pytania i na żadne z nich nie odpowiada. Niedopowiedzenia i uproszczenia są chyba największą wadą scenariusza Steve’a
Foxe. Po przyznaniu się, że problem istnieje, do rozwiązania go pozostaje jeszcze daleka droga i to tworzy w fabule rażącą dziurę. Sam pomysł wykorzystania stawonogów (na koniec pojawiają się też inny przedstawiciele tego typu) też zresztą potraktowany został mocno powierzchownie. Są sobie wielkie czupiradła i atakują biedaków odnóżami albo ryjcem. W tej gromadzie funkcjonuje przecież taki ogrom bardzo specyficznych i często obrzydliwych sposobów polowania oraz zabijania, że pominięcie tych możliwości to wielkie niedopatrzenie.


Co jednak dostajemy poza niewykorzystanym potencjałem? Całkiem łatwą w odbiorze, szybką lekturę, która wchodzi gładko, o ile nie zadajecie sobie zbyt wielu pytań. Reynolds to typowy mściciel skupiony jedynie na wyładowaniu gniewu spowodowanego stratą, Vic za to robi za sztampowego padawana spragnionego celu w swoim pokiereszowanym życiu, nic nowego, ale działa to całkiem dobrze. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że serii na plus wyszłoby rozciągniecie na dwa dodatkowe zeszyty. Foxe za bardzo się tu spieszy, poza mankamentami z poprzedniego akapitu nie mamy też za bardzo czasu przywiązać się do bohaterów, a to mogłoby bardzo temu tytułowi pomóc.

Oczywiście warto też wspomnieć o rysunkach, przecież odpowiada za nie nasz rodak, znany już na zachodzie Piotr Kowalski, którego ja głównie kojarzę z komiksowych wersji „Bloodborne”. Krótka piłka: nie jestem fanem. Z technicznego i rzemieślniczego punktu widzenia nie mam człowiekowi nic do zarzucenia. Sprawnie operuje językiem tego medium, kadry układają się w czytelną całość, na pierwszym i drugim planie nie brakuje szczegółów. Jego styl zawsze zbyt mocno trącał mi jednak oklepaną amerykańszczyzną z początku tego wieku, taką niewyplenioną zresztą do czasów obecnych. Zwyczajnie sprawna robota pozbawiona choćby grama wyjątkowego sznytu i klimatu, więc tak samo jak w przypadku wspomnianej adaptacji gry studia From Software, tak i tu nie rozumiem, czemu Kowalski jest wybierany do rysowania horrorów. Chłop umie rysować, ale to nie jego gatunek, ta krecha nadaje się głównie do superhero.

Podsumowaniem całej opinii mogą być więc dwa słowa: przeciętność i niedopracowanie. „All Eight Eyes” może ma jakąś szansę minimalnie przerazić arachnofobów i całkiem dobrze opowiada bardzo prostą historię o potworach i zemście, ale panicznie wręcz boi się zajrzeć głębiej w jakikolwiek zakamarek własnoręcznie wykopanej jamy światotwórstwa. Czasem wolę już chyba bardziej ewidentnie fatalne komiksy, ten jest zwyczajnie absolutnie zbędny.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

Transformers. Tom 1. Daniel Warren Johnson

  


 

Po pierwsze, jeśli chodzi o „Transformer”, to ja najbardziej lubię płytę Lou Reeda. Mam więc znikome uczucie nostalgii do robotów przekształcających się w samochody i inne tatałajstwo. Ceniłem za dzieciaka pierwszy animowany, pełnometrażowy film (ten dubbingowany przez Orsona Wellesa), ale nie widziałem żadnego obrazu live action o walce Autobotów z Deceptikonami i jestem z tego dumny. Nie potrzebuję tego w swoim życiu. Po niniejszy komiks sięgałem z dużymi obawami, bo nie dość, że tematyka jest mi odległa, to jeszcze średnio jarają mnie dzieła Daniela Warrena Johnsona przeznaczone dla dzieciaków.

Moje obawy okazały się jednak bezpodstawne. To dobry, pulpowy komiks, narysowany i opowiedziany z jajami. Nie jest to też dalsza część jakieś długiej serii. Mamy do czynienia z klasycznym restartem. Skonfliktowane roboty przybywają na Ziemię i napierdzielają się w imię tego, co działo się na ich rodzimej planecie. Nasz dom staje się ich polem bitwy. Robią to bardzo efektownie, a do tego dochodzi fakt, że Optimus Prime (ten robot ciężarówka, przywódca Autobotów) bardzo szybko zakochuje się w faunie i florze naszej planety, po czym stawia sobie za cel również ją chronić. O dziwo to nie jest jakaś bajka dla dzieci i trup ściele się dość gęsto, mamy tu też masę dramatycznych zwrotów akcji. To wszystko się ogólnie Johnsonowi udało. Myślę też, że pięknie by było, gdyby ten autor dostał do stworzenia serię o Turtlesach. Najlepiej mocno krwawą i pozbawioną cenzury.

Muszę jednak przyznać, że i Transformers w jego ujęciu to fajna historia. Być może jest to rzecz prosta, ale bardzo efektowna i wcale nie taka miałka od strony artystycznej, jak można by się spodziewać po komiksie o wielkich robotach zamieniających się w samochody. To wysokiej jakości pulpa, opowiedziana jednak z autorskim sznytem. Nie jestem w stanie w tej recenzji wycisnąć dostatecznie dużo z tego komiksu, bo jak wspomniałem, nie jestem fanem franczyzy i może sam bym się w pierwszej kolejności na ten tytuł nie rzucił, ale ogólnie jestem zadowolony z lektury.

Z tego co rozumiem z zamieszczonej na ostatnich stronach reklamy, od oficyny Nagle Comics nadciąga crossover: połączenie uniwersów Transformers i G.I. Joe. Oba światy niewiele mnie dziś obchodzą i nie wiem, czy w to wejdę jako recenzent. Jak się pewnie domyślacie, sięgałem po ten komiks ze względu na krechę Johnsona, a nie on będzie to wszystko rysował (za sterami i koordynacją projektu stoi Robert Kirkman, może nie być źle). Podejrzewam, że polscy boomerzy z lat 90. mogą być jednak tymi graficznymi spektaklami niczym niepohamowanej nostalgii mocno zauroczeni. Mi to osobiście nie przeszkadza. Moim zdaniem nasz rynek – którego pojemność nie przestaje mnie zadziwiać – przyjmie to pewnie z otwartymi rękami.

niedziela, 3 listopada 2024

W ułamku sekundy. Guy Delisle.

 



Historia pierwszych eksperymentów związanych z fotografią i filmem jest sama w sobie fascynująca. Każdy zainteresowany tematem zapewne coś na ten temat słyszał i czytał, choć zawsze mogą nas zaskoczyć powszechnie mniej rozpoznawalne szczegóły. Życie Eadwearda Muybridge'a to wdzięczny temat na fabularyzowaną biografię. „Wybitny fotograf, niestrudzony eksperymentator, pionier kina i... morderca!” - krzyczy tylna okładka komiksu „W ułamku sekundy”, którego autor - Guy Delisle, poprzez koleje losu swojego bohatera, zapoznaje nas z charakterem opisywanej przez siebie epoki oraz całą galerią - mniej lub bardziej znanych – wynalazców i fotografów. Opowieść rysunkowa posługująca się kadrami, w których uchwycono zamrożenie chwili, wydaje się wyjątkowo adekwatna do opisu tożsamych dążeń prekursorów X muzy.


Guy Delisle, prawdziwe zwierzę komiksowe, twórca dobrze znany za granicą, ale i od lat rozpoznawalny również w Polsce - dzięki wielu publikacjom, głównie historii o charakterze autobiograficznym (m.in. słynne Kroniki) - tym razem bierze na warsztat kogoś innego niż siebie. Losy Eadwearda Muybridge'a śledzimy od momentu, gdy w 1855 roku opuszcza on rodzimy Londyn i przybywa do Nowego Jorku, gdzie zostaje księgarzem. Daleko więc jeszcze jesteśmy od głównego tematu dzieła. Równoległą narrację stanowią w komiksie dygresyjne wstawki na temat pierwszych kroków ludzi usiłujących uchwycić rzeczywistość w formie trwałej.

Nasz bohater niejako przypadkiem wchodzi w świat fotografii. Motywuje go ciekawość dla nowej, szybko rozwijającej się techniki oraz – rzecz jasna – pieniądze, które można na niej zbić. Muybridge działa dynamicznie, jest nieustępliwy, zmienia miejsca zamieszkania, ma mnóstwo przygód, robi prekursorskie zdjęcia w rejonach dzikich i trudno dostępnych. W końcu zaczyna być zauważany. Niewątpliwą zaletą, nie tylko tej części opowieści, ale całego albumu, są reprodukcje zdjęć - autorstwa głównego bohatera oraz innych fotografów (m.in. najprawdopodobniej pierwsza fotografia na świecie autorstwa N. Niepce z 1927 r.) - a także obrazów znanych malarzy. Temat oddziaływania fotografii na ludzi posługujących się pędzlem, to kolejny ważny wątek powieści obrazkowej kanadyjskiego twórcy.

Oprócz naszego protagonisty, w komisie śledzimy także losy zamożnego Amerykanina Lelanda Stanforda. Jedną z jego pasji są konie. Delisle drobiazgowo naświetla ówczesny spór – angażujący koniarzy, malarzy oraz naukowców - dotyczący tego, jak w rzeczywistości układają się nogi konia podczas galopu. Gdy drogi Muybridge oraz Stanforda się krzyżują, historia zmierza do swojego punktu kulminacyjnego, jakim jest słynne - reprodukowane w każdej niemal książce o historii fotografii - sekwencyjne zdjęcie końskiego galopu. Droga do sukcesu naznaczona jednak będzie piętrzącymi się trudnościami, podkopującymi wiarę w realne powodzenie operacji polegającej na uchwyceniu ruchu w tytułowym ułamku sekundy.

Dzieło Delisle to nie tylko szereg chronologicznie uszeregowanych dydaktycznych informacji na temat postępów w nowej gałęzi nauki (później nazwanej sztuką). To żywa opowieść o człowieku z krwi i kości, który bynajmniej aniołkiem nie był. Autor Kronik Jerozolimskich ma tendencję do portretowania swoich bohaterów w sposób budzący sympatię. Nietrudno jednak - przy użyciu innej optyki - Muybridge'a zinterpretować jako egoistycznego karierowicza i totalnego sukinsyna. Będąca jego udziałem scena morderstwa – notabene zilustrowana sekwencyjnie - jest kolejnym momentem zwrotnym jego życia.

Atrakcyjna i wielowątkowa narracja Guy'a Delisle'a jak zawsze odznacza się sporą lekkością, która jest niepozbawiona pewnej głębi. To fascynujące śledzić reakcję ówczesnych ludzi na nowy wynalazek. Tzw. fotografia natychmiastowa oznaczała zatrzymanie czasu i zobaczenie czegoś, co było wcześniej nieuchwytne dla ludzkiego oka. Odsłaniał się zatem inny, nieznany świat. Świat powstały w wyniku działania nauki. Czy bardziej prawdziwy od świata wrażeniowego? Kanadyjski autor nie wchodzi za głęboko w meandry filozoficzne, niemniej jednak przedstawia stanowisko Rodina – ukazanego, jak wszystko inne, z pewnym dystansem – który rzecze tak oto: „To artysta jest wiarygodny, a fotografia kłamliwa; ponieważ w rzeczywistości czas się nie zatrzymuje”.

Ze wszystkich komiksów Delisle'a, które poznałem, ten spodobał mi się najbardziej. Czasem w jego innych, autobiograficznych pracach, irytował mnie on sam – typowy antybohater, niezaangażowany, ograniczający się do samej obserwacji. Tutaj, po pierwsze - dokonana została drobiazgowa kwerenda, po drugie – chaotyczny, pełen sprzeczności Muybridge'a to totalny fanatyk goniący za chimerą, a ekscesy tego typu ludzi zawsze są ciekawe dla czytelnika. Ponad to, jako osoba zainteresowana początkami fotografii i kina, dowidziałem się tu o paru nieznanych mi wcześniej wydarzeniach, jakim był choćby kuriozalny „eksperyment” związany ze sfotografowaniem eksplodującej głowy muła w 1881 roku przez wojskowego fotografa Van Sothena (w komiksie znajdziecie reprodukcję zdjęcia) .

Na koniec wypada uznać, że „W ułamku sekundy” to komiks godny polecenia każdemu. Niekoniecznie trzeba być miłośnikiem X muzy. Obecnie, gdy zrobienie zdjęcia wymaga jedynie wyciągnięcia z kieszeni telefonu komórkowego, ciekawie jest poczytać o czasach, kiedy proces utrwalania rzeczywistości był dużo bardziej skomplikowany, wymagał autentycznego wysiłku oraz refleksji. Eadward Muybridge – jakbyśmy nie oceniali jego osobistych przywar - przez całe swoje życie głęboko wierzył w istotność swojej pracy oraz jej znaczenie dla całej ludzkości. Podobnego nastawienia trudno dopatrzeć się u współczesnych. Czekam na polską historię obrazkową o naszym rodzimym super wynalazcy Janie Szczepaniku, postaci wciąż niemal całkowicie zapoznanej. Próżno byłoby oczekiwać, aby temat ten podjął zagraniczny twórca. Każdy naród buduje swoje własne mity. 

 

Autor: Jakub Gryzowski 

Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta. Rebelka/Giulivo

  


 

1937 rok. Lovecraft umierał w biedzie w jakimś zapomnianym przez bogów hospicjum. Na naszym rynku był już komiks z linii wydawiczej Obrazy Grozy fantazjujący o tym, co stało się z Samotnikiem z Providence. Recenzowałem go na Arkham sto lat temu, była to jedna z moich pierwszych recenzji w tym medium w ogóle. Tamten album trochę trywializował tragedię, jaka dotknęła jednego z największych fantastów swojego pokolenia, czyniąc z niego pulpowego herosa. „Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta” podchodzi do sprawy nieco inaczej.

Podstawą do stworzenia komiksu było opowiadanie napisane przez Romualda Giulivo, stąd nieco literacki charakter dzieła narysowanego przez – mistrza w swoim fachu – Jakuba Rebelkę. Gość zdecydowanie potrafi rysować, a i HPL zdaje się być mu nieobojętny. Wraz z autorami czuwamy przy łóżku Mistrza Kosmicznego Horroru, do którego, niemal jak do Sknerusa w „Opowieści Wigilijnej”, przyjdą przeróżne indywidua. Będzie tam obecny sam Randolph Carter, Harry Houdini, jego żona Sonia, a gdzieś tam, w fantazjach umierającego, pojawi się nawet trójka Drombo: Stephen King, Neil Gaiman i Alan Moore. Jest to więc bardziej fantasmagoryczna podróż przez czas i przestrzeń niż typowa biografia. Nie jest to też horror. Autorzy traktują Lovecrafta z nie lada czułością, pochylając się nad jego łożem śmierci i sygnalizują niejako to, co nadciągnie wiele lat po jego zejściu.

Na kartach tego komiksu Lovecrafta nie zabili szaleni kultyści, których opisywał w swoich opowieściach, tylko zła dieta. „Rak jelita w fazie terminalnej” mówi wprost lekarz stojący nad łożem śmierci Mistrza Horroru. Autorzy przygotowali dość uczciwe epitafium dla Lovecrafta. Nie jest to na bank jakaś koszmarna laurka, bo zastanawia się nad wieloma kwestiami związanymi z życiem, światopoglądem czy twórczością klasyka. Ważną rolę w całej historii odgrywa kilka listów, rzekomo skreślonych ręką HPLa. Niestety zrozumiałem je trzy po trzy, bo bardzo trudno czyta się kursywę, którą wykorzystano do tych fragmentów.

Czy autor tekstu źródłowego tego chce czy nie, najważniejszym elementem tego albumu są rysunki Rebelki. Ekspresyjne, pełne przeróżnych odcieni i kolorów, zakorzenione stylem w niezalu lat 90. powalają i udowadniają talent tego rysownika. Pokazywał to już kilka razy, ale moim zdaniem nigdy nie spotkał na swej drodze odpowiedniego scenarzysty. Dziś można powiedzieć, że „Ostatni Dzień Howarda Philipsa Lovecrafta” to jego opus magnum i chyba najlepsze, co kiedykolwiek przyszło mu zilustrować. Nie jest to rzecz pozbawiona wad, ale jeśli tkwią tu gdzieś, to nie z winy samego Rebelki, który podszedł do pracy bardzo skrupulatnie.

Strach dziś otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej Lovecraft. Nawet nazwa tego bloga niejako odnosi się do jego osoby i przez lata był dla mnie bardzo ważną postacią, inspirującą i niejednoznaczną, przez co dość ciekawą. Dziś, gdy o nim myślę, czuję głównie smutek spowodowany tym, że musiał żyć jak żył, że wszystko potoczyło się, jak się potoczyło. Był wszak raczej nieszczęśliwą postacią. Nie zgadzam się oczywiście z jego poglądami, które – jak zauważają sami autorzy komiksu – uległy z biegiem lat sporej ewolucji. To była wszak postać pełna sprzeczności. Album Rebelki oddaje jednak cesarzowi co cesarskie. Być może zbyt mało eksploruje niektóre wątki biografii Samotnika z Providence, ale nie dało się opowiedzieć o wszystkim i wszystkich. Niemniej jest przynajmniej dobrze i myślę, że z powodzeniem możecie celować w ten komiks jako prezent choinkowy dla każdego miłośnika HPLa.

Smoła. Piotr Marzec.


 Twórczość Piotra Marca śledzę od czasu zinowego wydania „Słodkich chłopaków” i uważam go za nową nadzieję białych. Sięgałem po „Smołę” bez strachu i może miałem trochę zbyt wysokie wymagania, ale zapewnienia, że będziemy obcować z horrorem, wiele obiecywały. Faktycznie jest tu trochę grozy, fabuły charakterystycznej dla typowego przedstawiciela gatunku jednak niewiele tu uświadczymy.


Jeśli miałbym opisać ten album, powiedziałbym, że to grubo ponad 300 stron post-horroru made in Poland. Z tym że o dziwo atmosferę naszego kraju nie do końca czuć. Rzecz bowiem mocno odnosi się do twórczości Cronenberga czy Davida Lyncha, osadzona jest w realiach, które można by z powodzeniem zakwalifikować do Southern Gothic. Żeby pogłębić stylizację, wszelkie nazwy i imiona jako miejsce akcji wskazują anglosaską prowincję. „Smoła” to więc robota na wskroś zakorzeniona w filozoficznym sorcie gatunku, bratnia gdzieś z „Potomstwem” wspomnianego Cronenberga albo (jeśli szukać porównań w komiksie) w twórczości Clowesa czy Burnsa. Zamiast typowej grozy w gruncie rzeczy sporo tu moralnego niepokoju. Autor odnosi się też do przeszłości bohaterek i szuka ich przekleństwa w genetyce i starszych pokoleniach. Robi to sprawnie i to tytuł, który zdecydowanie przyciągnie do siebie miłośników niezalu. Fani typowego horroru nie do końca mają tu czego szukać. To jednak rzecz trudna w odbiorze, wymagająca od czytelnika nie lada skupienia i uważnego podążania za fabułą.

Marzec posiada dość charakterystyczny styl, co bardzo mu się chwali. Nie jest to nic podpatrzonego gdzieś na zgniłym zachodzie, a wynik poszukiwań autora. Jedynym minusem zdaje się fakt, że nie raz nie dwa niektóre plansze są mało czytelne. Można by nad tym popracować, acz Marzec może zrzucić winę na właśnie taki a nie inny styl wypowiedzi. Moim zdaniem jednak dobrze by było, gdybyśmy nie musieli zgadywać, na co patrzymy i trudne do rozszyfrowania fragmenty traktuję zdecydowanie jako minus i błąd w sztuce. Nie twierdzę, że Marzec nie umie, albo mu się nie chciało, po prostu powinien zastanowić się nad swoją formą wypowiedzi. Może chciał zagrać na przyzwyczajeniach czytelnika, wprawić w konsternację odbiorców, rozumiem to, ale sorry: te fragmenty dalej pozostają zwyczajnie nieczytelne.

„Smoła” to duży objętościowo komiks. Bardzo fajnie, że wyrosło nam w Polsce pokolenie autorów mogących robić rozbudowane powieści graficzne. Marzec swoją twórczością i drugim dopiero dziełem już aspiruje do bycia współczesnym klasykiem. Trudno mi jednak do końca polecać ten tytuł odbiorcom innym niż zainteresowani współczesnym polskim niezalem. Dla fanów gatunkowej pulpy to będzie zbyt trudna i hermetyczna rzecz. Nie oznacza to oczywiście, że komiks jest zły. Odmienność stylu Marca jest zarówno plusem tej publikacji jak i jej przekleństwem. Odstraszy od siebie zarówno miłośników mainstreamu jak i czytelników kajkoszy. Pytanie tylko, czy autora w ogóle interesuje ten target? Bo myślę, że ani trochę.

wtorek, 22 października 2024

Imię Róży. Milo Manara.

 

 


Kolejny kryminał i zarazem komiks osadzony w średniowieczu, a muszę przyznać, że jestem dość dużym fanem tego typu publikacji. Tym razem to adaptacja słynnej powieści „Imię Róży” Umberto Eco, stworzona przez giganta medium: Milo Manarę. Mamy tu sytuację, w której klasyk spotyka klasyka. Jak wiadomo, Eco był wielkim miłośnikiem sztuki komiksu, myślę więc, że byłby z pomysłu na tę adaptację bardzo zadowolony i nie mamy tu do czynienia z profanacją.

Rzecz rozgrywa się w klasztorze, w którym dochodzi do serii tajemniczych zgonów wśród mnichów. Do pięknego, malowniczego miejsca mieszczącego jedną z najznamienitszych bibliotek w świecie przybywa były inkwizytor z młodym pomagierem: narratorem tej historii, więc niejako z perspektywy początkującego mnicha zostanie snuta ta opowieść. Mamy tu jednak całą plejadę bohaterów, których opowieści będą stanowiły też ważny środek narracyjny dla autora.

Manarze na starość nie stępiła się stalówka. Wszystko wygląda tu pięknie. Wiadomo, erotyki tu wiele nie ma, więc to niejako Manara na pół gwizdka, ale ja zauważyłem przez lata obcowania z jego twórczością, że nie musi to oznaczać gorszej opowieści. Niemniej jeśli spodziewacie się czegoś na miarę „Borgii” (serii stworzonej do spółki z Jodorowskym, mającej cechy wielkiego perwersyjnego fresku historycznego) to się zawiedziecie. To w gruncie rzeczy kameralna opowieść rozgrywająca się często w ciasnych, klasztornych celach, utrzymana w zgaszonych, burych i brudnych barwach. Jeśli miałbym to do czegoś porównać to do trzeciego tomu „Towarzyszy zmierzchu” Burgeona.

Mam na półce powieść Eco, ale nigdy nie znalazłem na nią czasu. Znam tylko ekranizację z Seanem Connerym, która była w dzieciństwie jednym z moich ulubionych filmów i do niej mogę ten komiks porównać. Położono w tym albumie większy nacisk na szkatułkowość (kilka retrospekcji), ale zupełnie nie pamiętam tego z filmu i podejrzewam, że komiks jest wierniejszą adaptacją książki niż wersja celuloidowa. Co ciekawe, Manara również podszedł do adaptacji poniekąd filmowo. Otóż głównego mnicha-detektywa w tej opowieści obdarzył twarzą Marlona Brando, co jest dość ciekawym zabiegiem. Na tym jednak filmowość się kończy. Narracyjnie jest tu bowiem gęsto i literacko, pełno tu gadających głów, co nie do końca pasuje do formy komiksu, ale ze względu na to, że to adaptacja literatury, jest to poniekąd zrozumiałe. Czy dało się to zrobić inaczej? Pewnie tak. Takie narzekanie będzie jednak chyba szukaniem dziury w całym.

Największym minusem tego komiksu jest chyba to, że podzielono go na tomy i wolałbym, żeby Noir Sur Blanc (tak, to wydawnictwo, które publikuje Bukowskiego), oficyna wchodząca dopiero pierwszy raz z komiksem na rynek, poczekało i wydało integrala. Jest to jednak tylko szczegół.

„Imię Róży” w adaptacji słynnego Włocha jest bardzo ciekawe od strony plastycznej, ale przez specyfikę opowieści dalekie od bycia graficznym cukierkiem pełnym seksownych kobiet, a do tego Manara nas przyzwyczaił. Nie będę tego komiksu rozpatrywać jako dzieła wybitnego, bo wiadomo, że najlepsze rzeczy ten autor ma już pewnie za sobą. To jednak album przynajmniej dobry, w obrębie sceny europejskiej wart uwagi. Miejmy tylko nadzieję, że Manara cieszy się dobrym zdrowiem i to nie jest jego ostatnia praca. Jeśli jednak przystawilibyście mi gnata do skroni, chcąc wyciągnąć ode mnie tytuły lepszych opowieści osadzonych w średniowieczu, wskazałbym bez zająknięcia na wspomnianych „Towarzyszy zmierzchu” i wybitne „Wieże Bois-Maury”.

wtorek, 15 października 2024

Gotham: Rok Pierwszy. Tom King.

 



„Gotham: Rok pierwszy” to kolejny instant classic ze scenariuszem Toma Kinga. Autor ten jest we współczesnym komiksie najbardziej cenionym twórcą w obrębie amerykańskiego mainstreamu. Owszem, ma na koncie słabsze pozycje (np. „Kryzys bohaterów”), ale cały czas wypluwa z siebie rzeczy bardzo dobre, a nawet wybitne („Vision”, „Szeryf Babilonu”). Jego pisarstwo zakorzenione jest w stylistyce Alana Moore'a, co oznacza, że zazwyczaj narracja jest mocno literacka. Uważam komiks za osobne medium, w przypadku tego twórcy to jednak często po prostu kawał dobrej literatury.

Niniejszy komiks to pełnokrwisty kryminał noir. Nie zagłębiając się w opisy fabularne, powiem tylko, że to rzecz najbardziej zbliżona do „Wielkiego snu” Chandlera (zekranizowanego przez Howarda Hawksa, z rolą główną Bogarta) i „Chinatown” Romana Polańskiego. Mam zresztą wrażenie, że powiedziałem za dużo, bo jeśli znacie wyżej wymienione historie, to macie już całą fabułę jak na dłoni. Dodam tylko jedno: główny bohater cały czas dostaje od kogoś wciry i łazi z poklejonym ryjem jak Marv z „Sin City”. Fabularnie jest wobec tego do bólu klasycznie, więc nawet nie nazwę tej opowieści neo-noir, acz pewnikiem do tego nurtu powinienem ją zaliczyć.

Największym minusem tego komiksu jest brak oryginalności oraz złożenie jego fabuły z klisz, które już skądś znamy i bez trudu rozpoznajemy. Batmana w gruncie rzeczy nie ma tu niemal wcale, co ja akurat odbieram jako plus. Wtórność fabularna nie wyklucza jednak obcowania z przynajmniej bardzo dobrze napisaną historią i fajnie, że King dostał zielone światło właśnie na tego typu opowieść w krajach anglosaskich zaliczaną do „hardboiled”.

Graficznie, prócz jakiejś takiej nijakiej okładki zdobiącej front albumu (w środku, w galerii siedzą znacznie lepsze), dostajemy bardzo przyzwoicie zilustrowaną opowieść. Jest to quasi cartoonowy styl, zbliżony zarazem do komiksowego realizmu. Wszystko podkreślają bardzo oszczędnie stosowane kolory, ale nie są to na pewno barwy przynależne noir. Choć rzecz dzieje się w latach 60., to szczerze powiedziawszy akurat tego nie czuć.

„Gotham: Rok pierwszy” to pulpa, ale pulpa z pierwszej ligi. Coś, co (jak wspomniałem we wstępie) stanie się klasyką w uniwersum Mrocznego Rycerza i każdy miłośnik Batmana bankowo będzie chciał mieć ten komiks na półce. Fanów talentu Toma Kinga nie muszę zapewne do tego komiksu przekonywać. Na wszelki wypadek jednak podkreślam: to jedna z lepszych jego prac.

poniedziałek, 7 października 2024

Rządy X. Wolverine

 


Dopiero co skończyłem narzekać na odczuwalny spadek jakości w „Rządach X”, a tu dostaję w łapy spin-off tamtych wydarzeń skupiony na Wolverinie. Wiadomo, co by się w świecie Marvela nie działo, konieczna jest wręcz dygresja ukazująca równoległe poczynania Logana, choćby miał przez cztery zeszyty cisnąć kloca. Kura dalej znosi złote jaja, fani postaci dostają więcej włochatego gbura. Wilk syty i owca cała. Szkoda tylko, że tu, nawet bardziej niż w głównej serii X-Men, jedyneczka na grzebiecie jest ogromnie myląca.

Powtórzę kontekst przytoczony przy bardzo niedawnej recenzji „Rządów X” właśnie: Do całej mutanckiej sagi skupionej wokół utworzenia suwerennego państwa homo superior na wyspie Krakoa podchodzę z doskoku. „Rządy X. Wolverine” w pierwszym tomie… kontynuuje wątki z pierwszych siedmiu zeszytów runu Benjamina Percy’ego. Szpiegowskie kombinacje z CIA ciskają Wolverinem w kierunku aukcji, na której wystawiony zostaje jego dawny kumpel, Maverick. Eskaluje też konflikt z wampirami pragnącymi, zupełnie jak włodarzy Domu Pomysłów, wyciućkać juchę Logana do cna.

Ja śledzę mniej więcej główną linię fabularną drużyny Xaviera, poboczne trochę mniej. Dopiero po nadrobieniu braków wydarzenia przedstawione w tym tomie zaczęły się dla mnie trzymać kupy i teoretycznie jest to dokładnie to, czego można się spodziewać po superhero, ale z drugiej strony pierwsza część czegokolwiek powinna być moim skromnym zdaniem choćby odrobinę samowystarczalna. Fan Rosomaka, który sięgnie przypadkiem po akurat to wydanie, będzie bardzo empatyzował z samym Loganem tradycyjnie odczuwającym poważne luki w pamięci.

Jak jednak sprawdzają się te historie, gdy już wie się choćby kapkę, o co w nich chodzi? No tak bez szału, moi drodzy. Oczywiście dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem. Wolverine jest smutny i zły na zmianę, czasem rzuci ponurym żartem, jest miejsce dla reszty rosomakowej rodzinki. Krew się leje stosunkowo często jak na trykociarski mainstream, akcja jest miła dla oka i nie nudzi. Masowe mordowanie wampirów również, jakimś cudem, w popkulturze się jeszcze całkowicie nie zestarzało. Totalny akcyjniak, z którego absolutnie nic nie wynika. Jedyną wyraźną wadą jest chyba chaotyczna momentami narracja, bo Percy lubi przesadnie skakać między wątkami.

Graficznie też bez szału w ogóle, ale w pierwszej połowie bardzo pozytywne wrażenie wywarła na mnie architektura kadrów. Rysunki skrobie tu dwóch artystów, więc to pewnie decyzja scenarzysty. Percy za fundament bierze prosty układ geometryczny zwykle ośmiu (czasem nawet szesnastu) prostokątów, a potem w zależności od potrzeb narracji wyskakuje z ich ram albo odpowiednio je łączy. Nic nowego, widzieliście takie triki milion razy, tu jest to zwyczajnie zrobione na tyle dobrze, że muszę pochwalić. Wyjątkowo ładnie wypada to w połączeniu z najbardziej stylizowaną w tym tomie kreską Adama Kuberta w zeszytach #9 i #10, które z kolorami nałożonymi przez Franka Martina wyglądają świetnie. Reszta jest w miarę, bywa gorzej.

No i po co to komu ostatecznie potrzebne? Komplecistom Wolverine’a może, jeśli jacykolwiek jeszcze przedstawiciele tego gatunku zostali w naszym kraju. Zdecydowanie zabierając się za tom numero uno „Rządów X. Wolverine” trzeba pamiętać, że za cholerę nie jest to pierwsza część czegokolwiek i znajomość poprzednich poczynań Logana przynajmniej w ramach „Świtu X” jest niezbędna do czerpania pełnej satysfakcji z lektury, a i wtedy prawdopodobnie nie wywali wam ona zwojów. Kura może i złote jaja znosi, ale pod skorupką często zbuki.

 

Autor: Rafał Piernikowski

Bajania. Willingham.

 


 Całkiem spory fart (bo decyzja wydawcy jest zbyt oczywistym wyjaśnieniem), że akurat przyszło mi wyrażać opinię o jednym z niewielu komiksów w uniwersum Śnienia, którego nie tworzył Neil Gaiman. Pozwoli to uniknąć nieprzyjemnych tematów i skupić się na zabawie w ślepy na prawdziwe problemy eskapizm. „Bajania” to zresztą przecież kwintesencja ucieczki od rzeczywistości, bo zbierają historie w świecie Sandmana napisane przez Billa Willinghama, ojca kultowych „Baśni”. Poziom dopasowania tych odrębnych realiów jest wręcz porażający, momentami może nawet za bardzo.

Dostajemy w ręce właściwie cztery tytuły, historii nieco więcej, bo zamykające album „Wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o snach… ale baliście się zapytać!” same w sobie są zbiorem krótkich opowiastko-ciekawostek o… no widzicie sami tytuł. Poza tym w albumie znajdziecie szpiegowską przygodę dyniogłowego woźnego Śnienia i starcie potężnej wiedźmy z czworgiem zabiedzonych bóstw śmierci. Będziecie również mieli okazję spędzić jeden dzień roboczy z Dannym Nodem, prawdopodobnie najbardziej zarobionym asystentem bibliotecznym.

Od razu wyjaśnię zarzut zamykający pierwszy akapit, bo poza nim nie mam zbyt wiele powodów do narzekań. „Bajania” cuchną Willinghamem na kilometr, fanom klasycznych i głębokich smętów onirycznego mistycyzmu charakterystycznego dla Śnienia mogą wydać się zbyt luźne, ale też w sumie od razu grają otwarte karty. Może po postaciach można się zorientować, ale rzadko czuć tu tradycyjnego Morfeusza Gaimana (nawet w luźniejszych jego wersjach), a i w sumie od co poważniejszych „Baśni” lądujemy bardzo daleko. Willingham bawi się tu w cudzej piaskownicy i wychodzi mu to… całkiem nieźle.

Wszystko, może poza miejscami brutalną Teseliadą, to urocza zabawa, w ramach której autor ze Snów robi Baśniowców. Dyniogłowy udaje Bonda i samodzielnie prowadząc narrację, bawi własnym poziomem odrealnienia (w zależności od waszej interpretacji). Danny Nod, spacerujący w krótkich spodenkach i zbierający do wózeczka niezwrócone tomy, z jakiegoś powodu totalnie mnie przerażał, a króciutkie historyjki odpowiadające w niekoniecznie wyczerpujący sposób na najważniejsze pytania o snach służą za fajne, bardzo luźne zamknięcie „Bajań”. Bardzo fajny przykład miłego i stworzonego z fantazją komiksu, który absolutnie nikogo nie zachwyci, ale rozbawić może wielu.

Rzecz może też się podobać wizualnie. Zwykle biadolę straszliwie na tomy, w których ilość rysowników jest minimalnie mniejsza jedynie od liczby stron, ale tutaj to pasuje do założenia. Nie można też zbyt mocno narzekać, mając do czynienia z takimi talentami jak Paul Pope, Albert Monteys (mój faworyt) czy Niko Henrichon. Choć z tymi lepszymi spotykamy się tu jedynie na przestrzeni kilku stron, to i dłuższe fragmenty nie psują zabawy bazgrołami. Poziom przynajmniej porządnego amerykańskiego komiksiarstwa z końcówki lat 90. jest utrzymany po całości.

„Bajania” to ostatecznie moim zdaniem najprędzej opcja dla fanów „Baśni”, którzy chcieliby na chwilę odpocząć od okolic Baśniogrodu i zobaczyć, jak Bill Willingham bawi się w te same gry, co zwykle, ino na innym podwórku, innymi zabawkami. Tytuł urokliwy, niosący śladowe ilości ezoteryki Śnienia, ale nadrabiający braki w tej materii całkiem udanym humorem i ogromną dawką wyobraźni. Niby nic wyjątkowego, zawsze jednak lubię dostać okazję na spojrzenie na znane mi światy z innej perspektywy. Nawet jeśli jest to spojrzenie dosyć powierzchowne, to działa nieźle w rękach kumającego czaczę autora.

 

Autor: Rafał Piernkowski  

niedziela, 6 października 2024

XIII. Tom 1. Vance/Van Hamme

  


 

Gdy „XIII” wychodziło u nas po raz pierwszy, sądziłem naiwnie, że już wyrosłem z komiksów i ominęły mnie te albumy. Wydanie tej serii przez Egmont w tomach zbiorczych to dla mnie świetna okazja do odrobienia lekcji i nadrobienia klasyki.

Po pierwsze muszę zaznaczyć: lubię frankofońskie czytadła i to komiks ewidentnie pode mnie. Van Hamme się nie bał i zajebał pomysł, który znalazł w średnio udanej jego zdaniem książce „Tożsamość Bourne'a”. Odbił się od niego i poszybował znacznie dalej, rozbudowując i uatrakcyjniając historię, nie szukając przy tym prostych odpowiedzi. Warto dodać, że to Van Hamme na pełnej kurwie, jeszcze niewyeksploatowany, niewypalony i niewydrenowany przez komiksowy biznes. Możecie więc dość spokojnie sięgać po tę historię, bez strachu o niską jakość. Oczywiście na jakimś poziomie komiks ten się zestarzał, ale nie na tyle, żeby odradzać go czytelnikom mającym gdzieś historię komiksu a szukającym tylko rozrywki. To bardzo dobra, wciągająca robota, prócz dzieła Ludluma przywodząca na myśl genialnego (dalej nie znanego szerzej u nas) brytyjskiego, serialowego „Prisonera” (1967). Ważnym bohaterem tych komiksów, mimo iż tworzonych w Europie, jest Ameryka. Na kartach tej opowieści to kraj piękny, bogaty w zwalające z nóg krajobrazy. Jednak to w równej mierze miejsce ponure, pełne spisków i podejrzanych organizacji. Kraj, w którym w zamachu zabito prezydenta, w co wmieszany jest pozbawiony przez scenarzystę pamięci tytułowy bohater z wytatuowaną na ciele XIII. Następną inspiracją dla Van Hamme'a były łotrzykowskie historie w odcinkach pokroju „Hrabiego Monte Christo”. Warto też dodać, w jaki sposób jest budowana intryga. Rozwija się ona mianowicie na przestrzeni wielu odsłon, ale zawsze skonstruowana jest jak serial, w którym w każdym odcinku musi być klasyczna konstrukcja, a każdy tom to inna tematyka. Van Hamme i Vance stworzyli też całą gamę bardzo dobrze napisanych postaci drugoplanowych, co ma być wykorzystane w spin offach serii.

Uwielbiam kreskę Vance'a (bardzo lubię oldskulkową, marynistyczną serię „Bruce J. Hawker”). Mimo iż jest to bankowo stara szkoła, to obcuje się z jego rysunkami znakomicie i Ameryka zobrazowana przez genialnego Belga wygląda obłędnie. Czy to prowincja, czy metropolia, od pierwszych kadrów jesteśmy pewni, gdzie rozgrywa się akcja. Początkowo miało nie być wspomniane, w jakim kraju dzieje się „XIII”, ale Van Hamme szybko został przywrócony do pionu przez rysownika i jego decyzje, by rysować amerykańskich żołnierzy. Zresztą to, gdzie odbywa się akcja, było zbyt oczywiste na mydlenie czytelnikom oczu przez następne kilkanaście tomów. Vance rysuje tu rzecz odmienną od swoich marynistycznych komiksów, miał już jednak doświadczenie w seriach sensacyjnych tworzonych do spółki z Gregiem, więc pracując nad „XIII” poczuł się jak ryba w wodzie. Nawet nie ma co przyrównywać tego rysownika do (współpracującego również z Van Hammem) Grzegorza Rosińskiego, bo mimo iż obaj tworzą w podobnej estetyce, swoistym frankofońskim (o ile rysunek może być frankofoński) stylu zerowym, to w gruncie rzeczy są to odmienni autorzy. Owszem, obaj osiągnęli w swojej pracy level master, ale ich kariera poszła różnymi drogami, a sam Vance niekoniecznie został przypisany tylko do jednej serii.

Mimo iż od premiery pierwszego tomu minęło czterdzieści lat, „XIII” dalej czyta się bardzo dobrze. Przynajmniej miłośnikowi frankofonów, ale jak mówiłem, znaleźć tu coś powinni dla siebie również ludzie po prostu spragnieni dobrej, sensacyjnej historii. Choć są tu oczywiście zbyt długie dialogi i monologi czasem spowalniające fabułę, to biorąc pod uwagę warstwę psychologiczną, która jest dość istotna dla całej opowieści, nie ma tu błędów w sztuce. „XIII” po pierwszym tomie zbiorczym jawi się jako ciekawa seria i nie odmówię sobie przyjemności śledzenia jej dalej.

sobota, 5 października 2024

Rządy X. X-Men. Tom 1

 



Dla własnej wygody założę, że macie jakiś tam poziom wiedzy o X-Men i zacznę dyskusję od rzeczy dla was oczywistych, o ile oczywiście mam rację: Jonathan Hickman w 2019 roku uratował komiksy o mutantach. Stworzona przez niego saga wyspy Krakoa była na ustach wszystkich (o dziwo zwykle nie były to też usta pogrążone w grymasie niezadowolenia), więc nawet nie czytając tych zeszytów regularnie, mniej więcej wiedziałem, co się na tej egzotycznej, futurystycznej wyspie wyprawia. Przynajmniej do czasu.

Całkowicie zapomniałem, że prawie dokładnie dwa lata temu pisałem na Arkham o początku tej historii. „Ród X/Potęgi X” były dla mnie komiksem przełomowym, a przełomowość ta polegała głównie na zaskakującej jakości. Dawno nie recenzowałem komiksu o X-Men nie krztusząc się co drugie zdanie jakimś „niestety”, „rozczarowanie” albo „Claremont się w grobie przewraca”. Od tamtej pory zmieniło się sporo, ale na szczęście nie wszystko. Niezależnie imperium homo superior wyraźnie traci ciężko wypracowaną stabilność i niestety nie mówię tego jedynie w kontekście fabuły.

Na temat wad początku „Rządów X” nie trzeba się szczególnie rozpisywać. To niemalże exodus Hickmana, który przez uparcie rządzących w Marvelu nie mógł robić tego, co pozwoliło mu dwa lata wcześniej uratować im dupy, czyli zrywać ze status quo. Dostajemy garść teoretycznie nowych wątków, ale wszelka świeżość jest pozorna, reszta to wręcz odkopywanie trupów z mauzoleum mutanckich sztamp (z absolutnie nieangażującymi wycieczkami do Imperium Shi’ar na czele). Tomik zbiera zresztą wyraźnie odrębne opowieści, więc jeżeli coś mocniej was tu zainteresuje, to po bardzo krótkiej dawce satysfakcji będziecie musieli sięgnąć po również wielowątkową kontynuację albo, niestety, cofnąć się wręcz do poprzednich albumów. Ta jedyneczka na grzbiecie okładki jest wobec tego mocno myląca.

Same historie dowodzą jedynie tego, że grajdołek mutanckiego sukcesu trzyma się kupy głównie za sprawą Hickmana właśnie. Poza wspomnianą wyżej kosmiczną eskapadą to garść doskonale napisanych scenariuszy, nawet jeśli ich charakter i wektor potencjalnego rozwoju cuchną potencjalnym rozczarowaniem w najbliższej przyszłości. Pada interesująca zapowiedź heroicznego powrotu X-Men poprzez demokratyczne głosowanie społeczności Krakoa, sama wyspa dowodzi fałszu w stwierdzeniu „stara miłość nie rdzewieje” poprzez chłodne stosunki ze swoją byłą… wyspą również. Najlepszy jest zdecydowanie fragment o wyprawie do futurystycznej Krypty, w której czas płynie inaczej, a zaawansowana społeczność post-ludzi (hodowanych w jajcach aż proszących się o pozew od sióstr Wachowskich) zagraża całemu światu. Absurd, ale działa doskonale dzięki narracyjnym decyzjom autora, sami zobaczycie. Może.

Nie do końca bowiem mogę szczerze wam polecić brnięcie dalej w tę serię. Nawet nie chce mi się gadać za długo o stronie graficznej w tym przypadku. Artystycznie znowu skaczemy z kwiatka na kwiatek. Fakt, jest to zwykle flora bardzo urodziwa, kolorowa i estetyczna, może poza robotą Bretta Bootha, który wyraźnie utknął w latach 90. pod względem przegiętego anatomicznie prężenia muskułów. Ładne rysunki i miłe kolorki nie zmienią jednak przykrej prawdy: czuć tu łabędzi śpiew ekipy kreatywnej odpowiedzialnej za jeden z największych powrotów w historii trykociarstwa, choć prawdziwy ostatni spazm jakości dadzą nam tu Kieron GIllen i Al Ewing jakiś rok później, ale o tym może innym razem. Na razie Claremont może się w grobie nie przewraca, jakieś tam drgania gleby ja jednak czuje.

 

Autor: Rafał Piernikowski 

wtorek, 1 października 2024

Wojownicze Żółwie Ninja: Ostatni Ronin. Kevin B. Eastman

 


 

 Stuknęła mi w tym roku czterdziestka. Tak się składa, że jest to też okrągła rocznica pojawienia się w świecie popkultury zjawiska znanego jako Wojownicze Żółwie Ninja. Jak każdy z mojego pokolenia dorastałem z Żółwiami i jestem dość skrzywiony jeśli chodzi o tę markę: najchętniej spałbym dalej w pościeli z czwórką zielonych zamaskowanych mutantów i zbierał figurki z tymi postaciami (na półce mam tylko Caseya Jonesa). Niemniej jestem wybredny w kwestii opowieści o tych stworzeniach. Miałem bowiem to szczęście, że w dzieciństwie wpadły mi w ręce pierwsze zeszyty serii o słynnych mutantach, więc oryginalną wizję Kevina Eastmana i Petera Lairda cenię najbardziej. Nic jej nie przebije.

Do tej pory Żółwie nie miały u nas szczęścia do wydawców. Okropne Fantasmagorie odeszły z hukiem, zostawiając nas po zaledwie jednym tomie wydania zbiorczego oryginalnych zeszytów. Amber wydaje jakieś strasznie cienkie albumiki w twardej oprawie i za chuj nigdy nie skończy tej serii (chyba udało im się domknąć pierwszy story arc, co na tego wydawcę jest nie lada sukcesem). Żółwie najlepiej radzą sobie pod okiem Krzysztofa Ostrowskiego, który wcześniej pracował w Non Stop Comics, a teraz rozkręcił znakomita, autorską oficynę Nagle! Comics. Dobór tytułów jest godny pochwały. W tym pierwszym wydawnictwie dostaliśmy od niego najpierw kultowy „Bodycount” z rysunkami Bisleya* a teraz wypuszczono „Ostatniego Ronina”, przebój rynku zachodniego, który aż prosił się o Polską edycję.

Dla mnie ten komiks to był pewniak, nawet jeśli – co niektórzy mu zarzucają – jest tylko czytadłem, to moim zdaniem jest czytadłem z duszą, wiernym oryginalnym opowieściom o mutantach. To nie jest kolorowy komiksior dla dzieciaków, tylko wizja mroczniejsza, mocno grzebiąca w japońskich korzeniach pomysłu na Żółwie Ninja, stworzona zresztą pod okiem jednego z ojców Żółwi, Kevina Eastmana. To historia o przyjaźni, poczuciu obowiązku i honorze, o walce dwóch zwaśnionych od pokoleń rodów. Co prawda chciałbym, żeby Eastman sam narysował ten komiks (to jeden z moich ulubionych grafików ever, dla mnie ikoniczna postać), ale tak dobrze nie ma. Rysunkami zajął się kto inny, na szczęście jest tu kilka wstawek i okładki(w galerii) spod ręki mistrza. Graficznie ogólnie jest jednak przyzwoicie i rysunki świetnie pasują do napompowanej akcją fabuły, będącej ekwiwalentem staroszkolnego kina kopanego ubranego dodatkowo w dystopijne szaty. Duch lat 80. jest dość mocno obecny w scenariuszu, inaczej być nie mogło, wszak mamy do czynienia z czymś, co w nazwie ma „Ninja”, a wtedy Japońscy skrytobójcy byli na totalnym topie.

Skoro jesteśmy przy korzeniach Żółwi, to trzeba przyznać też, że czuć tu wpływy tego, co z japońskimi klimatami robił Frank Miller i co również było jedną z głównych inspiracji dla stworzenia tej marki. Znajdziemy tu nie tylko wpływy jego „Daredevila”, ale też (czekam na wznowienie tego komiksu) słynnego „Ronina”. Autorzy nowej odsłony marki (bo to już swoiste osobne uniwersum) trafili w czuły punkt większości komiksiarzy wychowanych na żółwich mutantach i nikt z nich nie powinien przejść obok tego tytułu obojętnie. Bo nawet jeśli są tu jakieś zgrzyty, to czyta się to wszystko bardzo dobrze i trudno określić to, co dostaliśmy inaczej niż jako sprawne rzemiosło, zarówno od strony graficznej jak i fabularnej. Mnie osobiście nic więcej do szczęścia nie trzeba.

„Ostatni Ronin” pojawia się na naszym rynku z reputacją hitu, ale też jako komiks uważany za średni. Choć nie będę z tym polemizował, to nawet warstwa psychologiczna jest całkiem ok, a sceny walk są dynamiczne i przemawiają do mnie. Że nie jest to dzieło pokroju Alana Moore'a to chyba jasne i dopóki Żółwie nie trafią na jakiegoś geniusza, który by je porządnie napisał (Jason Aaron mógłby coś fajnego zrobić, ale znając jego zamiłowanie do chałtur jest to marzenie ściętej głowy) nie możemy liczyć na nic więcej niż przyzwoitą, komercyjną historię. A taką zdecydowanie jest „Ostatni Ronin”. Czekam na następne komiksy z Żółwiami i dziękuję bardzo wydawcy za sięgnięcie po ten album. To dobra rzecz i mokry sen małego Krzysia Rysia.

PS Swoją drogą, nie wiem czy wiece, ale były plany, by film o Żółwiach zrobił sam Daren Aranofsky. Nie jestem jego fanem (ok, kocham „Wrestlera”), myślę jednak, że gdyby właśnie on zrobił film 'Rated R' o początkach czwórki mutantów, to dostalibyśmy coś naprawdę wybitnego. Czego sobie i Wam z całego serca życzę.

*Swój egzemplarz dałem komuś w prezencie, a teraz się wyprzedał – kupię chętnie ten albumik za rozsądną cenę, jeśli ktoś z Was chciałby się go pozbyć.

niedziela, 22 września 2024

Klezmerzy. Tom 5. Kiszyniów szaleńców. Joann Sfar.

 


Nie byłem na to gotowy, ale stało się. Saga Joanna Sfara o Klezmerach dobiegła końca. Ten wariat zabrał nas w całkiem długą, historyczną podróż, która na początku przypominała filmy Kusturicy, a w finale stała się niepodobna do czegokolwiek, z czym obcowaliście w kulturze. Owszem, w opisywaniu historii są tu przydatne jakieś słowa klucze, jak powszechne porównywanie rysunków Sfara do malarstwa Chagalla czy fabuły do opowiadań Isaaca Bashevisa Singera, ale w gruncie rzeczy to osobna opowieść.


Plastycznie w tym tomie Sfar przechodzi już samego siebie, komponuje piękne plansze, ale są one nieraz trudne w odbiorze. Innym razem znowu narysowane są tak od niechcenia, że stają się ledwie czytelne. Wszystko to autor tworzy bardzo swobodnie, bebechami, jakby rysował na poczekaniu, prowadząc nas przez przedwojenną Europę prosto do tytułowego dla tego tomu Kiszyniowa, miejsca ówczesnego pogromu Żydów. Sfar przyznaje się sam, że jest tchórzem i nie byłby w stanie zobrazować czegoś takiego jak pogrom, nie mówiąc już o wiszącym nad Europą Holokaustem. Ujmuje to trochę tej historii dramaturgii, ale nie kaleczy jej ostatecznie. To nie opowieść o śmierci, to historia o pełni życia, aż kipiąca od kolorów i witalności.


„Klezmerzy” to dzieło na tym samym poziomie zarówno plastyka jak i storytellera. Sfar nie boi się bowiem naiwności i umowności. Często posiłkuje się bazgrołowatym szkicem, skrótowością, skupiając się na treści i dyskusjach postaci, by chwilę później zaserwować nam splash page, od których widoku szczęka opada. Z takim talentem do robienia czegoś człowiek się prawdopodobnie rodzi i nie chciałbym, żeby Sfar daleko odchodził od komiksu, nawet jeśli niektóre jego filmy są niezłe. Dla niego tworzenie w innym medium to mijanie się z przeznaczeniem.


Nie wiem, czy uda mi się przeczytać i przeżyć „Klezmerów” jeszcze raz, bo mam zaległych lektur na bardzo długo ( w tym komiksy Sfara, takie jak trylogia o wampirach). Jestem niemniej ciekaw, jak ta historia wypadłaby wciągnięta jednym haustem. Jak duże (a podejrzewam, że duże) byłyby plastyczne rozbieżności pomiędzy księgami tej opowieści. Zazdroszczę wszystkim, którym to wszystko uzbierało się na półce. Sam mam zamiar wyciągnąć wszystkie tomy i ponapawać się jeszcze chwilę grafikami i atmosferą tej historii oraz ogólnym mistrzostwem Sfara. "Klezmerzy" to jedna z najlepszych rzeczy jakie stworzył.


sobota, 21 września 2024

Futuro Darko. Krzysztof Nowak.

 


 

„Futuro Darko” miało być czarnym koniem tegorocznego MFK. Fantastyczna okładka obiecywała wręcz zbyt dużo. Faktycznie, komiks narysowany jest na światowym poziomie. Od krajobrazów po postacie, wszystko budzi duży respekt i udowadnia, że Nowak umie robić cuda w swoim specyficznym, groteskowym ligne claire. Gdyby Kubrick czy Tarantino spotkali Pana Nowaka, zrobiliby razem niejeden komiks. To aż taki talent, świetnie odnajdujący się w pulpie science-fiction i prawdopodobnie też udałoby mu się to w innych nurtach. Nie jest jednak tak, że nie ma problemów z tym albumem.

Bo może i Nowak jest znakomitym, charakterystycznym rysownikiem, ale umówmy się: Kubrick czy Tarantino z niego żaden. Power w łapie to dużo, ale jednak nie wszystko. Storytelling leży tu i kwiczy. Zabrakło solidnej, zapamietywalnej fabuły. Czegoś, co prócz rysunków zostałoby ze mną na dłużej. Przez to ten komiks w rezultacie spłynął po mnie jak po kaczce.

Ogólne pomysły Nowaka nie są złe, można się nawet czasem uśmiechnąć w czasie lektury, ale brakuje tu długiej, rozbudowanej historii. Dostajemy dłuższe bądź krótsze (nie przekraczające kilku stron) szoraciaki, niby wyrwane z jakiegoś komiksowego magazynu i powiązane ze sobą głównymi postaciami. Nie ma w albumie niestety opisu określającego gdzie, co i jak było pierwotnie opublikowane, więc nie wiem, skąd powyrywano kartki, by zlepić ten zbiór. Jeśli to nie jest suma wcześniej publikowanych prac, to pomysł na taką a nie inną formę jest fatalny i bardzo wpływa na odbiór tego dzieła. Coś tu w strukturze najzwyczajniej nie bangla.

Bohaterowie, jak wspomniałem, są co prawda fajni (to dwaj polscy bracia żyjący w futurystycznej Ameryce), więc niewykluczone, że jeszcze coś dobrego dostaniemy z uniwersum „Futuro Darko”. Trzymam za to kciuki. Worldbuilding też jest w porządku, w groteskowy świat Nowaka łatwo uwierzyć, wykreowano go zresztą z nie lada jajami. Wątki polskie w fabule, przedstawiające Rzeczpospolitą jako giganta światowego, są też bardzo zabawne. Brakuje tu jednak, jak już wspomniałem, dobrej historii z rękami i nogami. Jeśli nastawiliście się (tak jak ja) na rozbudowaną powieść graficzną, to przykro mi, ale tu tego nie dostaniecie.

Przeglądając prace Nowaka szykowałem sobie w głowie tekst o „najlepszym polskim komiksie tego roku” i chciałem napisać recenzję o innym, bardziej pozytywnym charakterze. Powtarzam bowiem: graficznie to klasa światowa. Świetne od strony warsztatowej projekty futurystycznych autek kojarzą się z trochę już dziś zapomnianym „Carmagedonem” czy szukając dalej „Mad Maxem”, którego bohater zresztą pojawia się na kartach tego komiksu we własnej osobie. Tego wszystkiego nie da się nie lubić. Nie można też Nowaka nie docenić i trzeba głaskać jako jednego z naszych najzdolniejszych nowych grafików. „Futuro Darko” to jednak też ten smutny przypadek w którym trzeba mu powiedzieć szczerze: znajdź chłopie scenarzystę.

środa, 18 września 2024

Mglisty Wymiar. Richard Corben.

  


 

Dorobek Corbena jest imponujący i rozpięty na wiele dekad. Ten koleś robił obskury w undergroundzie, pracował przy magazynach horrorowych, publikował w „Metal Hurlant”, a nawet rysował mainstreamowe historie dla dużych wydawnictw komiksowych pokroju Marvela czy Dark Horse. Mimo iż sam z Corbenem i jego twórczością zetknąłem się bardzo dawno – w latach 90. w którejś galerii magazynu Fantastyka – to do tej pory nie czytałem jego autorskich prac. Powód był prosty, nie było ich na naszym rynku. Przez lata wyszło kilka rzeczy zrobionych dla majorsów, do scenariuszy mistrzów (Mignola) i wyrobników (Azzarello), ale prawdziwego Corbena dostaliśmy chyba dopiero od Muchy w ramach opartego luźno o dzieła Poego komiksu „Duchy zmarłych”. Mam ten album, nie miałem jeszcze okazji go przeczytać. Cenię tego twórcę na tyle na ile znam go jako rysownika, więc sięgałem po jego autorskie dzieło wielce zainteresowany.

„Mglisty Wymiar” fabularnie zbliżony jest do filmów Terry'ego Gilliama, gdyby tylko ten kiedykolwiek zdecydował się zrobić obraz o Conanie Barbarzyńcy. Graficznie natomiast to Rychu Corben na pełnej, tak groteskowy i dziwny jak się tylko da. Nie każdy załapie styl tego twórcy, nawet mając świadomość tego, że jest współczesnym klasykiem. Rysunki Corbena są bowiem – nie bójmy się tego słowa – brzydkie. Nawet jeśli jest tu jakaś dawka erotyki, to mocno turpistyczna, absolutnie pozbawiona zmysłowości i odpychająca. Lukrowanie naszych krytyków, którzy zachwalają ten album, nie zmieni tego, że niewyrobiony czytelnik nie ma czego szukać w „Mglistym wymiarze”. To rzecz dla koneserów, ludzi ciekawych historii medium czy, precyzyjniej mówiąc, dorobku tego nietuzinkowego artysty. Tylko domyślać się mogę, dlaczego zdecydowano się na opublikowanie w pierwszej kolejności dość późnego komiksu Corbena. Podejrzewam, że wcześniejsze dzieła mogą być jeszcze mniej zjadliwe, jeszcze bardziej hermetyczne. Wszystko jednak się tu zgadza od strony plastycznej, bo taki był Corben i moje słowa to nie zarzuty, a fakty.

Gdy byłem jeszcze w trakcie lektury "Mglistego wymiaru" w sieci widziałem, że Kultura Gniewu w odpowiedzi na pytania „co dalej z Corbenem?” nie konkretyzuje planów wydania kolejnych dzieł mistrza. Ja trochę to rozumiem i obawiam się słabych wyników sprzedażowych tego tytułu. To dzieło tak osobne, jak tylko się da. Specyficzne graficznie i fabularnie. Mimo nośnej tematyki (wszak to fantasy) jest rzeczą daleką od bycia komiksem środka. Nie przeszkadza mu to oczywiście być, jak wspomniałem, komiksem wspaniałym i Corbenem na pełnej kurwie.

Na koniec jeszcze wspomnę wyjątkowo o tłumaczeniu, bo mam wrażenie, że tym razem trzeba o tym napisać. Rzecz świetnie przełożyła Maria Lenrgen. Język jest żywy, wulgarny i przaśny. Dzięki niej Corben rzuca kurwami po polsku jak jakiś drab w dresie. Przy okazji Maria chyba złożyła mały hołd Orcenaugorze, czyli nieodżałowanemu Jarosławowi Rybskiemu, tłumaczowi Mandragory, używając kilka razy ulubionego przez niego przekleństwa „wciurności”. Lubię to.

sobota, 7 września 2024

Potwór z Bagien. Zielone piekło. Jeff Lemire.

  


 

Znów to zrobiłem. Przeczytałem kolejny komiks z Black Label, linii wydawniczej DC comics, która miała zastąpić Vertigo i oferować zamknięte opowieści dla dorosłych z niskim progiem wejścia. Swego rodzaju powieści graficzne z największymi bohaterami tego komiksowego giganta, takie do czytania z doskoku. Problemem tkwiącym w tej linii jest fakt, że większość tego, co dostawaliśmy, jest liche. Obecnie, oprócz zalewu chłamu, jest już jednak kilka tytułów, które można i da się przeczytać. Czy do nich zalicza się „Potwór z Bagien: Zielone piekło”?

Lubię Jeffa Lemire, ale nie śledzę skrupulatnie jego twórczości. Mam za sobą „Opowieści z Hrabstwa Essex” i kilka komiksów od majorsów, ale najlepiej czytało mi się chyba „Czarnego Młota”: jego autorską serię superhero. Proponowana przez niego opowieść z „Potworem z Bagien” nie ma jednak nic wspólnego z jego najlepszymi pracami. Nie jest oczywiście zła, ale do wybitnych też bym jej nie zaliczył.

Rzecz osadzona jest w konwencji postapo. Cywilizacja pierdolnęła, świat legł w gruzach. „Wonder Woman: Martwa Ziemia” udowodniła, że to wcale nie musi być zły pomysł na rozkręcenie ciekawej fabuły z postaciami z DC. Tu jest podobnie, acz cechy nurtu są dość skąpo dawkowane i w gruncie rzeczy historia ta mogłaby dziać się kiedykolwiek. To nie jest „Mad Max” i jeśli już zacieracie ręce, myśląc o Constantinie jako fixerze działającym w postapokaliptycznym świecie, to się zawiedziecie. To dość zachowawcza i sztampowa opowieść, bez psychologicznej głębi godnej Moore'a, do którego wersji „Potwora...” nawet nie ma co tego komiksu porównywać.

Problemów z tym albumem jest zresztą więcej. Największy to chyba fakt, że „Zielone piekło” nie ma wcale tak niskiego progu wejścia, jakby mogło się wydawać. Trochę trzeba wiedzieć o świecie „Potwora z Bagien” żeby połapać się, o co tu chodzi i jak potężne są siły, które dążą na kartach tego komiksu do zgładzenia ludzkości albo czym jest przykładowo Parlament Drzew i jaką rolę sprawował w innych komiksach z Bagniakiem. Fajnie byłoby też znać bohaterów. Dla mnie osobiście cameo Animal Woman jest dość symboliczne i nic z niego nie wynika, bo nie znam komiksów o Animal Manie poza jego występami w „Potworze z Bagien” Snydera. Prawdopodobnie tak samo jest z innymi pojawiającymi się tu motywami, które akurat znałem i odczytywałem, więc nie miałem problemu. Pusty postmodernizm jest więc na jakimś poziomie porażką twórców.

Graficznie jest za to bardzo fajnie, mocno realistycznie i z wyczuciem konwencji horroru. Acz bebechów i straszydeł mogło być tu więcej. Tła jest mało i fakt ten niektórzy mogą uznać za minus. Bardzo ciekawie wypada natomiast dobrana przez kolorystę paleta barw i ona chyba jest z całej opowieści najmniej sztampowa, ale też odrobinę oczojebna. Dominują bowiem ostra czerwień i zieleń, które najzwyczajniej w świecie się gryzą. Współgra to jednak z fabułą.

Od strony wydania to dla mnie jeden z najładniejszych komiksów tego roku. Świetnie wykorzystano lakier UV na okładce i zaprojektowano ten album tak, by od strony edycyjnej budził respekt w czytelniku.

Jestem przekonany, że „Zielone piekło” od strony fabularnej nikomu niczego nie urwie, ale nie jest to też bardzo zła opowieść. Szczególnie na tle słabszych komiksów z Black Label. Lemire jednak potrafi w te klocki lepiej i szkoda, że nie dostaliśmy tym razem czegoś ciekawszego.