1937 rok. Lovecraft umierał w biedzie w jakimś zapomnianym przez bogów hospicjum. Na naszym rynku był już komiks z linii wydawiczej Obrazy Grozy fantazjujący o tym, co stało się z Samotnikiem z Providence. Recenzowałem go na Arkham sto lat temu, była to jedna z moich pierwszych recenzji w tym medium w ogóle. Tamten album trochę trywializował tragedię, jaka dotknęła jednego z największych fantastów swojego pokolenia, czyniąc z niego pulpowego herosa. „Ostatni dzień Howarda Phillipsa Lovecrafta” podchodzi do sprawy nieco inaczej.
Podstawą do stworzenia komiksu było opowiadanie napisane przez Romualda Giulivo, stąd nieco literacki charakter dzieła narysowanego przez – mistrza w swoim fachu – Jakuba Rebelkę. Gość zdecydowanie potrafi rysować, a i HPL zdaje się być mu nieobojętny. Wraz z autorami czuwamy przy łóżku Mistrza Kosmicznego Horroru, do którego, niemal jak do Sknerusa w „Opowieści Wigilijnej”, przyjdą przeróżne indywidua. Będzie tam obecny sam Randolph Carter, Harry Houdini, jego żona Sonia, a gdzieś tam, w fantazjach umierającego, pojawi się nawet trójka Drombo: Stephen King, Neil Gaiman i Alan Moore. Jest to więc bardziej fantasmagoryczna podróż przez czas i przestrzeń niż typowa biografia. Nie jest to też horror. Autorzy traktują Lovecrafta z nie lada czułością, pochylając się nad jego łożem śmierci i sygnalizują niejako to, co nadciągnie wiele lat po jego zejściu.
Na kartach tego komiksu Lovecrafta nie zabili szaleni kultyści, których opisywał w swoich opowieściach, tylko zła dieta. „Rak jelita w fazie terminalnej” mówi wprost lekarz stojący nad łożem śmierci Mistrza Horroru. Autorzy przygotowali dość uczciwe epitafium dla Lovecrafta. Nie jest to na bank jakaś koszmarna laurka, bo zastanawia się nad wieloma kwestiami związanymi z życiem, światopoglądem czy twórczością klasyka. Ważną rolę w całej historii odgrywa kilka listów, rzekomo skreślonych ręką HPLa. Niestety zrozumiałem je trzy po trzy, bo bardzo trudno czyta się kursywę, którą wykorzystano do tych fragmentów.
Czy autor tekstu źródłowego tego chce czy nie, najważniejszym elementem tego albumu są rysunki Rebelki. Ekspresyjne, pełne przeróżnych odcieni i kolorów, zakorzenione stylem w niezalu lat 90. powalają i udowadniają talent tego rysownika. Pokazywał to już kilka razy, ale moim zdaniem nigdy nie spotkał na swej drodze odpowiedniego scenarzysty. Dziś można powiedzieć, że „Ostatni Dzień Howarda Philipsa Lovecrafta” to jego opus magnum i chyba najlepsze, co kiedykolwiek przyszło mu zilustrować. Nie jest to rzecz pozbawiona wad, ale jeśli tkwią tu gdzieś, to nie z winy samego Rebelki, który podszedł do pracy bardzo skrupulatnie.
Strach dziś otworzyć lodówkę, by nie wyskoczył z niej Lovecraft. Nawet nazwa tego bloga niejako odnosi się do jego osoby i przez lata był dla mnie bardzo ważną postacią, inspirującą i niejednoznaczną, przez co dość ciekawą. Dziś, gdy o nim myślę, czuję głównie smutek spowodowany tym, że musiał żyć jak żył, że wszystko potoczyło się, jak się potoczyło. Był wszak raczej nieszczęśliwą postacią. Nie zgadzam się oczywiście z jego poglądami, które – jak zauważają sami autorzy komiksu – uległy z biegiem lat sporej ewolucji. To była wszak postać pełna sprzeczności. Album Rebelki oddaje jednak cesarzowi co cesarskie. Być może zbyt mało eksploruje niektóre wątki biografii Samotnika z Providence, ale nie dało się opowiedzieć o wszystkim i wszystkich. Niemniej jest przynajmniej dobrze i myślę, że z powodzeniem możecie celować w ten komiks jako prezent choinkowy dla każdego miłośnika HPLa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz