niedziela, 6 października 2024

XIII. Tom 1. Vance/Van Hamme

  


 

Gdy „XIII” wychodziło u nas po raz pierwszy, sądziłem naiwnie, że już wyrosłem z komiksów i ominęły mnie te albumy. Wydanie tej serii przez Egmont w tomach zbiorczych to dla mnie świetna okazja do odrobienia lekcji i nadrobienia klasyki.

Po pierwsze muszę zaznaczyć: lubię frankofońskie czytadła i to komiks ewidentnie pode mnie. Van Hamme się nie bał i zajebał pomysł, który znalazł w średnio udanej jego zdaniem książce „Tożsamość Bourne'a”. Odbił się od niego i poszybował znacznie dalej, rozbudowując i uatrakcyjniając historię, nie szukając przy tym prostych odpowiedzi. Warto dodać, że to Van Hamme na pełnej kurwie, jeszcze niewyeksploatowany, niewypalony i niewydrenowany przez komiksowy biznes. Możecie więc dość spokojnie sięgać po tę historię, bez strachu o niską jakość. Oczywiście na jakimś poziomie komiks ten się zestarzał, ale nie na tyle, żeby odradzać go czytelnikom mającym gdzieś historię komiksu a szukającym tylko rozrywki. To bardzo dobra, wciągająca robota, prócz dzieła Ludluma przywodząca na myśl genialnego (dalej nie znanego szerzej u nas) brytyjskiego, serialowego „Prisonera” (1967). Ważnym bohaterem tych komiksów, mimo iż tworzonych w Europie, jest Ameryka. Na kartach tej opowieści to kraj piękny, bogaty w zwalające z nóg krajobrazy. Jednak to w równej mierze miejsce ponure, pełne spisków i podejrzanych organizacji. Kraj, w którym w zamachu zabito prezydenta, w co wmieszany jest pozbawiony przez scenarzystę pamięci tytułowy bohater z wytatuowaną na ciele XIII. Następną inspiracją dla Van Hamme'a były łotrzykowskie historie w odcinkach pokroju „Hrabiego Monte Christo”. Warto też dodać, w jaki sposób jest budowana intryga. Rozwija się ona mianowicie na przestrzeni wielu odsłon, ale zawsze skonstruowana jest jak serial, w którym w każdym odcinku musi być klasyczna konstrukcja, a każdy tom to inna tematyka. Van Hamme i Vance stworzyli też całą gamę bardzo dobrze napisanych postaci drugoplanowych, co ma być wykorzystane w spin offach serii.

Uwielbiam kreskę Vance'a (bardzo lubię oldskulkową, marynistyczną serię „Bruce J. Hawker”). Mimo iż jest to bankowo stara szkoła, to obcuje się z jego rysunkami znakomicie i Ameryka zobrazowana przez genialnego Belga wygląda obłędnie. Czy to prowincja, czy metropolia, od pierwszych kadrów jesteśmy pewni, gdzie rozgrywa się akcja. Początkowo miało nie być wspomniane, w jakim kraju dzieje się „XIII”, ale Van Hamme szybko został przywrócony do pionu przez rysownika i jego decyzje, by rysować amerykańskich żołnierzy. Zresztą to, gdzie odbywa się akcja, było zbyt oczywiste na mydlenie czytelnikom oczu przez następne kilkanaście tomów. Vance rysuje tu rzecz odmienną od swoich marynistycznych komiksów, miał już jednak doświadczenie w seriach sensacyjnych tworzonych do spółki z Gregiem, więc pracując nad „XIII” poczuł się jak ryba w wodzie. Nawet nie ma co przyrównywać tego rysownika do (współpracującego również z Van Hammem) Grzegorza Rosińskiego, bo mimo iż obaj tworzą w podobnej estetyce, swoistym frankofońskim (o ile rysunek może być frankofoński) stylu zerowym, to w gruncie rzeczy są to odmienni autorzy. Owszem, obaj osiągnęli w swojej pracy level master, ale ich kariera poszła różnymi drogami, a sam Vance niekoniecznie został przypisany tylko do jednej serii.

Mimo iż od premiery pierwszego tomu minęło czterdzieści lat, „XIII” dalej czyta się bardzo dobrze. Przynajmniej miłośnikowi frankofonów, ale jak mówiłem, znaleźć tu coś powinni dla siebie również ludzie po prostu spragnieni dobrej, sensacyjnej historii. Choć są tu oczywiście zbyt długie dialogi i monologi czasem spowalniające fabułę, to biorąc pod uwagę warstwę psychologiczną, która jest dość istotna dla całej opowieści, nie ma tu błędów w sztuce. „XIII” po pierwszym tomie zbiorczym jawi się jako ciekawa seria i nie odmówię sobie przyjemności śledzenia jej dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz