wtorek, 10 grudnia 2019

Przygody wielkiego wezyra Iznoguda. Gościnny/Tabary

 Tekst pierwotnie ukazał się na łamach RYMSu



„Przygody wielkiego wezyra Iznoguda” to klasyka frankofońskiego komiksu humorystycznego. Dzieło słynnego scenarzysty Rene Gościnnego, który ma na koncie takie tytuły jak  „Asteriks”, „Mikołajek”, czy „Lucky Luke”. Na  przestrzeni ostatnich dwóch dekad komiks ten był już dostępny u nas, najpierw we fragmentach na łamach „Świata Komiksu”, potem w zbiorczych zeszytowych wydaniach (nie wypuszczono jednak całości). Teraz Egmont atakuje rynek edycjami kolekcjonerskimi, zawierającymi po cztery albumy w twardej oprawie.

Rzecz dzieje się w pięknym, malowniczym Bagdadzie. Mikry, wredny i podstępny wezyr Iznogud za wszelką cenę chce wygryźć dobrotliwego, safandułowatego Kalifa z jego fuchy. Tym samym co rusz knuje kolejne spiski, mające odsunąć jego przełożonego od władzy. Komiks ten to festiwal przeróżnych, mniej lub bardziej śmiesznych gagów, obrazujących zmagania wezyra, który w każdym epizodzie szykuje serię karkołomnych zamachów na Kalifa. Iznogud starając się usunąć szefa zazwyczaj sam kręci na siebie bat, co skutkuje licznymi sytuacjami komicznymi. Są tu ograne wszelkie motywy i rekwizyty znane z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, ale jest też sporo satyry na współczesność. Strzelam, że komiks był w swoim czasie (seria powstawała w latach 60-tych) śmieszniejszy, bo Gościnny pewnikiem odwoływał się do różnych zjawisk w ówczesnej  Francji. W przekładzie uleciało też zapewne wiele żartów słownych – część z nich wyraźnie tłumacz próbuje rekonstruować, ale wychodzi to średnio.

Komiks ten podzielony jest na cztery albumy, a każdy z nich zawiera po kilka historyjek. Taka epizodyczność mu nieco szkodzi i w treść szybko wkrada się powtarzalność. Myślę, że gdyby opowieści były rozpisane na kilkadziesiąt stron, czyli na cały album, wypadłoby to lepiej. Dobrym pomysłem jest powolne dawkowanie sobie lektury, bo wciągając wszystko naraz łatwo ten komiks przedawkować.

Obrazkami do serii zajął się Jean Tabary. Jego pomysł na szatę graficzną jest dość prosty. To karykaturalne,  rysowane dość dynamiczną kreską postaci. Niestety tła nie zawsze są odtwarzane i często bohaterowie stoją na pustych przestrzeniach. Szkoda, wszak Bagdad jest przecież pięknym miejscem, wdzięcznym do obrazowania. Czuć, że autor by temu podołał, bo gdy przychodzi mu rysować przedmioty i architekturę, to wychodzi mu to dobrze, ale zapewne goniły go terminy. Mimo wszystko Tabary to jednak dobry rysownik, który z powodzeniem ilustruje ten humorystyczny komiks i jego krecha zdecydowanie pasuje do narracji. Nie jest to jednak twórca tej klasy co Albert Uderzo, czyli autor rysunków do słynnego „Asteriksa”.

Nie do końca jestem pewien jak album ten odbiorą dzieci i trudno mi wskazać konkretny wiek potencjalnego czytelnika. Myślę, że to komiks kierowany głównie do koneserów, świadomych tego, że obcują z klasyką, a nie przypadkowych odbiorców. Niestety mam też wrażenie, iż czas obszedł się z „Iznogudem” nieco gorzej niż na przykład ze wspomnianym „Asteriksem”. Nie jest to jednak zły album i bardzo się cieszę, że Egmont zaserwował nam lekcję historii z francuskiego komiksu humorystycznego. Chętnie więc sięgnę po następny album zbiorczy.

wtorek, 12 listopada 2019

Mity Cthulhu. Breccia/Busgaglia




Obecnie mamy w Polsce jakiś mały boom, bo na rynku jest już kilka świeżych komiksów powiązanych z Lovecraftem. Wychodzą między innymi mangowe adaptacje jego opowiadań (nie czytałem ich jeszcze) i komiksy Alana Moore'a mocno inspirowane prozą Samotnika z Providence (to znowuż niestety dość słabe pozycje). Non Stop Comics postanowiło jednak dostarczyć nam jeszcze więcej i posłało na rynek zebranych w jednym tomie kilka opowiadań Lovecrafta przełożonych na język komiksu przez wybitnego w swoim fachu Alberto Breccie, o którego genialnym „Mort Cinderze” pisałem już na łamach Mortal (klik).

124 stronicowy zbiór zawiera w sobie 9 opowiadań Samotnika z Providence, przełożonych na język komiksu. Trudno powiedzieć, czy to faktycznie te najlepsze ale według mnie selekcja jest bardzo udana. Nie mniej niż połowa z nich to klasyki, a ich treść jest dobrze dopasowana do stylu Breccii. Nie zabrakło tu między innymi „Zgrozy w Dunwitch”, jak i słynnego „Zewu Cthulhu”. Jest również „Kolor z innego świata” i „Widmo nad Innsmouth”. Dodatkowo podczas lektury czuć, że to opowieści z jednego uniwersum. W większości utworów pojawia się przykładowo dobrze znany miłośnikom popkultury bluźnierczy Necronomicon. Co ciekawe, z jednej strony wszystkie historie trzymają się dość wiernie źródłowej treści, ale z drugiej trzeba przyznać, że w ostatecznym rozrachunku zostały bardzo oryginalnie przetworzone przez wyobraźnię i warsztat twórcy. Breccia jest wszak artystą niebanalnym i zdecydowanie zostawił swój ślad na spuściźnie Lovecrafta, i powiadam Wam, że dzięki niemu spojrzycie na jego twórczość nowym okiem. 


Rysownik nie pracował jednak sam przy utworach zebranych w tym albumie. W większości opowiadań za adaptację z literatury odpowiada Norberto Busgaglia, który okrasił te historie bardzo dużą ilością tekstu. Co ciekawe nie zaszkodziło to zbytnio „komiksowości”. Na planszach wszystko prezentuje się bardzo udanie – czyta się te opowieści bez poczucia przytłoczenia obrazów przez tekst i jakiegokolwiek zgrzytu w warstwie narracyjnej. Niemniej nieco umniejszę Busgagli, bo ostatecznie kluczowe elementy treści (zjawiska nadprzyrodzone i niezwykłe istoty) są już tylko wytworem talentu Breccii. Mityczne stworzenia z twórczości Lovecrafta w obrazach innych interpretatorów są zawsze bardzo konkretne, wręcz namacalne, zaopatrzone w mnogość macek i innych przerażających atrybutów przynależnych do opisów plugawych okropieństw, które produkowała jego wyobraźnia. Tak jakby stawiali sobie za punkt honoru zobrazować twory tak dziwne, nienaturalne i przerażające, że ich widok wręcz potrafi doprowadzić patrzącego na nie do obłędu. Breccia natomiast, gdy ukazuje istoty z prozy Samotnika z Providence, sięga chętniej po rożne kierunki plastyczne znane bardziej z historii malarstwa niż annałów komiksu: surrealizm, abstrakcję i  ekspresjonizm, a czasem i miesza wszystko naraz, ukazując wszelkie stwory bardzo umownie. Skrywa ich kształty w mroku swojego rozmazanego bóg wie czym tuszu. Wszelkie techniki, które odważnie stosuje autor są doprawdy nie z tego świata, niemal tak oryginalne dla medium komiksowego, jak wytwory wyobraźni Lovecrafta dla ówczesnego mu horroru. Warto zaznaczyć, że Breccia bardzo udanie łączy te typowo malarskie, umowne style z charakterystycznym dla komiksu, do bólu realistycznym rysunkiem.  


Nie jestem specjalistą od komiksowych adaptacji Lovecrafta (sporo tego i ponoć wiele tego typu tworów to słabizny, więc nie zagłębiałem tematu porządnie), ale postawiłbym sporo kasy na to, że Breccia zrobił te z najwyższej półki, jeśli nie najlepsze. Dzięki swojej pomysłowości i otwartości na różne techniki osiągnął bardzo oryginalny, odmienny od innych tego typu utworów efekt. Oczywiście, autor ten zapisał się w historii komiksu już „Mort Cinderem”, ale „Mity Cthulhu” niczym nie ustępują mu jakością i tylko potwierdzają klasę twórcy, który jest jednym z największych wizjonerów opowieści obrazkowych. 


sobota, 12 października 2019

Hellblazer. Tom 2. Azzarello.




John Constantine, czyli potężny brytyjski okultysta jest w Stanach. Szwenda się po kraju, próbując rozwiązać zagadkę samobójczej śmierci swojego przyjaciela. Co ciekawe nasz mag musiał odsiedzieć swoje, bo kumpel wrobił go i upozorował wszystko tak, żeby wyglądało jakby to John pociągnął za cyngiel. Sprawa jest coraz bardziej dekadencka i śmierdząca, a bohaterowi przyjdzie zagłębić się w najmroczniejsze zakamarki amerykańskiego snu. 

 Bardzo się ciesze, że mogę tym razem wyrazić pozytywną opinię o kolejnej części „Hellblazera” pisanej przez Azzarello. Jest znacznie lepiej niż w pierwszym tomie. Autora w końcu zaczął obchodzić sam Constantine, a nie amerykańska prowincja. Do tego historie tu zawarte są mroczniejsze i brutalniejsze niż w pierwszej odsłonie. Mam też wrażenie, że po prostu lepiej napisane, jakby Azzarello w końcu zakumał o co chodzi w tej postaci i co mu się chwali, zaczął grzebać przy jej rysie psychologicznym, a nawet otwarcie podszedł do sprawy jej seksualności. Być może dalej nie jest to poziom Jamiego Delano, ale czyta się to wszystko bardzo dobrze i cieszę się, że w końcu dostałem „Hellblazera” na jakiego czekałem, bo szczerze powiedziawszy, po zawodzie wywołanym częścią pierwszą, obawiałem się bardzo drugiej odsłony. 



W niniejszym tomie są dwie perełki graficzne. Obie zostały stworzone do historii nie wchodzących do głównej linii fabularnej. Pierwsza to składająca się z dwóch zeszytów opowieść z czasów punkowej młodości Constantina. Narysował ją genialnie Guy Davies, którego możecie znać z ukochanej przeze mnie serii BBPO. Druga, kończąca ten tomik, została pociśnięta przez Rafaela Grampa, zrywającą czapkę z głowy, zajebistą kreską. Twórca ten obdarzony jest tak osobnym stylem, że aż trudno mi go do kogokolwiek porównywać, ale zdecydowanie kojarzy się bardziej z komiksem niezależnym niż z mainstreamem. U nas to autor znany z komiksu „Mesmo Delivery” – jeszcze go nie mam, ale po tym co zobaczyłem w „Hellblazerze” muszę go kupić. Pozostaje jeszcze środek tego tomu, a ten niestety nie dorównuje tym znakomitym klamrom. Nie jest jednak tak, że to złe rysunki. Nie, to przyzwoite rzemiosło, ale nie dosięga poziomu dwóch mistrzów komiksu, którzy mają swój wyrazisty, niepodrabialny styl. 



Trochę się bałem czytać ten komiks, bo rzucam palenie, a Constantine na kartach tych komiksów kopci jak smok. Udało mi się jednak przebić przez całość i nie skręcało mnie aż tak strasznie. Wszystko za sprawą Azzarello, i chwała mu za to, że w końcu stanął na wysokości zadania i napisał serię znakomitych, mrocznych opowieści o Constantine, które wciągają w mroczny świat okultyzmu i seksu (tak, tak sporo tego w tej odsłonie). Oby następne tomy (teraz będzie Ennis czy jeszcze coś Briana?) trzymały się tego wysokiego już poziomu. Niestety na następną odsłonę przyjdzie nam poczekać do początków 2020 roku. Szkoda, bo „Hellblazer” to idealna lektura na jesień. 


Goon. Eric Powell. Tom 1 i 2.


Najpierw Bóg (w tym wypadku jest nim rysownik i scenarzysta Eric Powell) stworzył świat. Najbardziej pulpowy z pulpowych. „Goon” (czyli po polsku Zbir) jest bowiem szaloną, narysowaną fantastycznie i z nie lada rozmachem, nasterydowaną mieszanką horroru i noir. Mimo iż uniwersum oparte jest na ogranych kliszach, to ostatecznie jest tworem bardzo oryginalnym, a świat tu przedstawiony trudno porównać do czegokolwiek innego.

Mikrokosmos Powella wygląda tak: Wszystko dzieje się w przedziwnym miasteczku opanowanym przez hordy krwiożerczych zombie, zbierających się tłumnie na ulicy Samotnej. Główny bohater, tytułowy Zbir jest silnorękim gangusem, którego organizacja jako jedyna przetrwała zawirowania spowodowane pojawieniem się w okolicy żywych trupów. W wolnych chwilach od ciemnych interesów to właśnie on chroni swoją dzielnicę przed zalewem nieumarłych, dzięki czemu ma posłuch i uwielbienie wśród jej mieszkańców. Zombiakami dowodzi bezimienny kapłan Zombie, który jest niczym karykaturalny złoczyńca wyjęty z kreskówki – w każdym odcinku knuje jak zlikwidować Goona i przejąć władze nad chronioną przez niego dzielnicą. Ważnym  miejscem dla fabuły jest knajpa „U Nortona”, to tam spotykają się bohaterowie i to tam zazwyczaj zawiązuje się akcja każdego odcinka. Najważniejszą z postaci oprócz Goona jest jego bliski kumpel Frankie – niski facet, który lata za spódniczkami i uwielbia wbijać swoim przeciwnikom nóż w oczy („kosa w oko!”). Inną pojawiającą się w tych fabułach postacią jest Sęp. To starzec, którego los mocno naznaczył i sprawił, że stał się odwrotnością zombie i by przetrwać musi jeść mięso nieumarłych.

Seria bardzo długo jest niezobowiązującą rozrywką, traktującą o kolejnych potyczkach Goona z kapłanem Zombie. Nagród Eisnera, którymi komiks ten został obsypany, nie dostaje się jednak za szaloną rozpierduchę i kawały o fekaliach, a tego wszystkiego jest sporo w opowieści Powella. Dlaczego więc „Goon” ma status dzieła kultowego i wartego Waszej uwagi? U nas wydano na razie dwa obszerne tomy i zalecałbym kupienie sobie od razu obu. Z prostej przyczyny – dopiero w drugim autor pokazuje, że jego seria to nie tylko bezmyślna rąbanka okraszona czarnym humorem. Powell po uprzednim, na mój gust dość powolnym, rozbudowaniu rysów psychologicznych bohaterów opowiada w stworzonym przez siebie świecie historie głębsze, ciekawsze, mądrzejsze. I w sumie wielka szkoda, że tak długo się rozkręca, bo część czytelników może odpaść od tej serii przez tę przydługą ekspozycję. Sercem drugiego tomu, prócz przekozackiej opowieści o lokalnej drużynie futbolowej, do której należał Zbir, jest historia (to dłuższa powieść graficzna, a nie regularny zeszyt, ale oczywiście została zebrana w tej kolekcji) „Chinatown i tajemnica pana Wickera”. Gwarantuję – warto dać szansę Goonowi nawet tylko dla tego fragmentu, bo ta odsłona jego przygód złamie Wam serce. Autor udowadnia nią, że bardzo dobrze wie jak grać na uczuciach czytelników i umie opowiadać zupełnie inne historie, od tych zawartych w pierwszych zeszytach.
Warstwa graficzna stoi na bardzo wysokim poziomie. Już zaczynając serię, Powell był jako rysownik ukształtowanym twórcą, którego na wskroś pulpowe prace można porównać między innymi do dzieł Willa Eisnera z czasów jego serii o „Spirycie” – zresztą na podobieństwa do tego klasyka bardzo trafnie wskazuje Frank Darabont we wstępie do jednego z rozdziałów. „Goon” ma też niebywałe szczęście do kolorysty, bo warstwą tą zgodził się zająć Dave Stewart, czyli człowiek, znany z tego, że kładzie barwy na komiksy z uniwersum „Hellboya”. Co ciekawe bohater tej serii pojawia się gościnnie u Powella wraz z samym Mikiem Mignolą, który narysował fragment opowieści.

Zakończyłem lekturę „Goona” na drugim, niedawno wydanym u nas tomie. To dopiero początek sagi, bo cała seria ma być zamknięta aż w pięciu opasłych woluminach. Będę ja na pewno zbierał, bo to, co dostaliśmy do tej pory, świadczy o tym, iż Powell ma jeszcze sporo do powiedzenia i mam nadzieję, że w dalszych częściach jeszcze nie raz pokazuje rogi i serwuje dojrzalsze opowieści. Przypadkowych czytelników może odstraszać od tej historii fakt, że długo się rozkręca, bo czytając zbiorczy tom łatwo przedawkować, to co Powell przedstawia na początku. Niemniej akurat odbiorców zaglądających na Mortal nic nie powinno od tej historii odstraszać, wszak to uberpulpowa opowieść, a to idealnie wpisuje się w zazwyczaj serwowany Wam przez nas program.


sobota, 28 września 2019

Klezmerzy. Tom 1 i 2. Joann Sfar



Joann Sfar to twórca bardzo ceniony i nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że dziś jest już gigantem komiksu europejskiego (a także zdolnym reżyserem filmowym, ale to temat na inną okazję). U nas najbardziej znany pozostaje ze względu na swoją genialną serię o Kocie Rabina. Na rynku jest jednak sporo innych, mniej znanych tytułów firmowanych jego nazwiskiem (polecam między innymi „Profesora Bella”), w tym rewelacyjna opowieść o „Klezmerach”, której Kultura Gniewu wypuściła niedawno dwa tomy – pierwszy jest wznowieniem, drugi premierą.

To historia osadzona w międzywojennej Europie wschodniej. Bohaterami jest kilku żydowskich włóczęgów (będących przy okazji muzykami zarobkowymi), piękna śpiewaczka i mocno naznaczony przez los cygan. To drużyna dla komiksowych opowieści bardzo nietypowa, ale charakterna i aż emanująca energią. Tak się składa, że wszyscy pałają nie lada pasją do muzykowania, nawet jeśli niektórym brak do tego umiejętności. Los sprowadza tą całą menażerie do Odessy, gdzie muzycy mają grać na urodzinach pewnej starszej kobiety, które zamieniają się w wielogodzinną, szaloną imprezę. Dla twórcy to idealny pretekst do ukazania ich odmiennych od siebie charakterów, przyjrzenia się im i nakreślenia szczegółowych portretów. 



Świat ukazany przez Sfara już nie istnieje. A może trafniej byłoby powiedzieć, że nigdy nie istniała i fabuła jest jedynie fantazją autora na temat tego okresu w historii regionu? Niemniej dość łatwo uwierzyć w bajania tego niezwykle zdolnego Francuza żydowskiego pochodzenia i dać mu się porwać w świat wcale nie tak odległy od tego, który w swoich filmach portretuje Emir Kusturica. W historii Sfara jest podobna witalność, przebojowość, energia i zachwyt nad obrazowanym folklorem.

Seria ta bardzo wyróżnia się spośród innych komiksów autora. To ogólnie dobry, pomysłowy rysownik, obdarzony charakterystycznym stylem, ale w tym cyklu przeszedł samego siebie. Osobiście zachwycam się warstwą plastyczną, która jest jakby połączeniem kreski mistrza Sempe z kolorystyką (genialne akwarele!) żywcem wyjętą z obrazów Marca Chagalla. Możliwe, że przez te zabiegi plansze są momentami nieco nieczytelne i rozmyte, ale warstwa artystyczna stoi tu na tak wysokim poziomie, że bez problemu wybaczam to Sfarowi. Jasne, dla tych, dla których komiks skończył się na Thorgalu, rysunki Sfara będą niezjadliwe. Nie przejmował bym się jednak nimi zanadto, bo mnie pewnie nie czytają. Zresztą mocno wierzę w dobry gust swoich czytelników, którym tę serię bardzo rekomenduję i zapewniam, że to jedna z najlepszych rzeczy jakie się w tym roku w komiksowie pojawiły. 



Opowieść o „Klezmerach” liczy obecnie już pięć tomów, u nas wyszły dopiero dwa, a w dodatku na drugi (wznowiony wraz z nim został pierwszy) przyszło nam czekać jakąś dekadę. Miejmy nadzieję, że teraz pójdzie szybciej i że seria stanie się na naszym rynku przebojem. Ten, jest już chyba na tyle dojrzały, że tym razem przyjmie kolejny cykl Sfara z otwartymi rękami. 


piątek, 27 września 2019

Ultimate Spider-Man. Tom 4. Bendis/Bagley




No dobrze. Stało się. Czas się przyznać. Jestem znów fanem Spider-Mana i mój zbiór komiksów o nim stale się powiększa. Minęło ponad 20 lat od czasu, gdy kupowałem jego przygody w zeszytach i co miesiąc z wypiekami na twarzy śledziłem jego perypetie. Dziś wracam do komiksów o nim za sprawą Egmontu, bo wypuszcza tego sporo (nawet nie wszystko ogarniam). Niedawno pisałem o zbiorczym wydaniu runu Toda McFerlane (klik), a dziś sięgam po 4 tom Ultimate Spider-Man, który jest pisany przez lubianego przeze mnie Briana Michaela Bendisa.


Od razu ostrzegam wszystkich których drażni w tym cyklu teen drama: ten tom to głównie obyczajówka i na pierwszy plan wysuwają się problemy, z jakimi musi się borykać Parker w prywatnym życiu. O ile w poprzednich odsłonach Bendis sporo gmerał przy mitologii Pająka, wystawiając na pierwszy plan jego kultowych wrogów, to w tym niemal zupełnie sobie to odpuszcza i skupia się na portrecie psychologicznym bohatera. Wszystko to jest jednak podane w formie opowieści dla nastolatków, więc komiksowego Bergmana nie macie się co spodziewać. O dziwo mi, staremu koniowi po 30, czyta się to znakomicie, więc zapewne jeśli jesteście również fanami pająka, to łykniecie to wszystko bez popity.

Ze znanych postaci z uniwersum Spider-Mana w tym tomie na arenę wraca Kingpin, a premierowo pojawia się Czarna Kotka, czyli Felicia Hardy. Uroczą rozpierduchę zrobi też Elektra. Wszystkie te elementy wypadają bardzo dobrze, acz jak wspomniałem, wątki super-hero są bardzo oszczędnie dozowane.

Największym problemem tej serii są dalej rysunki. Co prawda Bagley pocisnął tu kilka plansz z akcją, które zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale chwilę później narysował Czarną Kotkę. Bohaterka wygląda naprawdę tragicznie i bardzo sztucznie, jak jakaś niskich lotów gwiazda porno z sylikonowymi cyckami. Bagley rysuje ewidentnie pod nastolatków, żerując przy tym na najniższych instynktach i nieładnie szafuje seksualnością kobiecych postaci. Gdyby robił to z gracją można byłoby go usprawiedliwiać, ale ostatecznie spod jego ręki wychodzi siermiężny kicz. W jego pracach jest też wszystko, co było chujowe w komiksowych grafikach z początku wieku, gdy przemysł zachłysnął się technikami cyfrowymi i najzwyczajniej niszczył nimi prace zdolnych grafików. Pisząc te słowa zerkam na dołączoną na końcu albumu galerię szkiców i muszę przyznać, że w samym ołówku rysunki Bagleya wyglądają znacznie lepiej, więc strzelam, że i on padł ofiarą tych niecnych praktyk. Niemniej uważam, iż bardzo źle się stało, że to właśnie on ilustruje ten bardzo dobry scenariusz. Ta seria zdecydowanie zasługuje na kogoś lepszego.

Run Bendisa jest bardzo długi i liczyć będzie bodaj 13 grubaśnych tomów. Ja się z tego faktu bardzo cieszę, bo z wielką przyjemnością sięgam po tę serię. Oby wysoki poziom utrzymał się jeszcze długo. I nie, zupełnie nie przeszkadza mi, że to głównie obyczajówka. Trochę powinno mi być chyba wstyd, bo jaram się komiksem kierowanym ewidentnie do nastolatków, ale udaję, że recenzowanie go to taka forma pracy. Niestety zdradzają mnie moje ulubione bokserki, które są ozdobione znakami człowieka-pająka.

wtorek, 10 września 2019

Kapitan Ameryka. Tom 1. Zimowy Żołnierz. Ed Brubaker




Skończyły się wakacje, ale ja jeszcze nie pożegnałem się z komiksami Marvela i zapewne o czymś od czasu do czasu Wam napiszę, bo wychodzi tego u nas sporo, a moja ciekawość co do mainstreamu jeszcze nie została zaspokojona. Dziś przypatrzymy się „Kapitanowi Ameryce”, tomowi „Zimowy Żołnierz” pisanemu przez jednego z moich ulubionych anglosaskich scenarzystów: Eda Brubakera. To bardzo ceniony i nagradzany autor. Na naszym rynku możecie poczytać całkiem dużo jego dzieł. Ja od siebie polecam najbardziej serię „Criminal”, która obecnie wydaje Mucha.

Wróćmy jednak do Marvela. „Zimowy Żołnierz” to całkiem dojrzała powieść graficzna, którą można czytać z powodzeniem, nie znając innych komiksów o Kapitanie Ameryce. Główna linia fabularna opowiada o zdobyciu przez pewnego rosyjskiego dowódcę kosmicznej kostki, artefaktu równie potężnego co niebezpiecznego. Drugim ważnym wątkiem jest intryga o tytułowym Zimowym Żołnierzu, której idei Wam nie zdradzę, acz pewnie wiecie już o co w niej chodzi jeśli znacie film. I tu podkreślę – nawet jeśli widzieliście ekranizację, to powinniście sięgnąć po komiks, bo przedstawia opowieść znacznie lepiej i głębiej. Poza tym Brubaker kładzie duży nacisk na portrety psychologiczne swych postaci, a tego zdecydowanie zabrakło w kinie. 



Lubię Kapitana Amerykę, ale nie będę zgrywał speca od jego przygód i szczerze przyznam, że trudno mi stwierdzić jak ten run wypada na tle innych komiksów o legendarnym superżołnierzu. Mimo iż nie znam kontekstu, wyczytuję z treści, że Brubaker mocno miesza w mitologii tej postaci. Co istotne, nie ma tu nadęcia, którego można byłoby się spodziewać po opowieści traktującej o facecie, który jest symbolem amerykańskiego patriotyzmu. Teraz czytałem „Żołnierza” drugi raz (pierwszy raz wyszedł u nas w ramach WKKM) i powiem szczerze, że obecnie, gdy oczytałem się trochę w komiksach o kalesoniarzach, podobał mi się bardziej.

Rysunki do tego albumu są w całości wykonane komputerowo. Stali czytelnicy wiedzą, że ja nie cierpię cyfry. Te obrazki jednak akceptuję. Rysowników jest kilku i wszyscy nie wychylają się ponad poprawny rzemieślniczy poziom. Mnie najbardziej podobają się sekwencje obrazujące zdarzenia dziejące się w czasie II wojny, które rysuje lubiany przeze mnie Michael Lark, ale to ledwie ułamek całości i poza tym elementem daleko jest mi do zachwytu.



Na grudzień zapowiedziano już tom drugi „Kapitana Ameryki” według Brubakera. Będę zbierał tę serię i muszę przyznać, że według mnie autor radzi sobie w mainstreamowym komiksie znacznie lepiej niż inny mój ulubieniec, który kosi kasę od Marvela, czyli Jason Aaron. Jak wspomniałem, lubię Kapitana Amerykę, ale przyznam, że za tę sympatię w dużej mierze odpowiada właśnie run Brubakera. Niemniej przeczytałbym chętnie jakieś inne ważne opowieści z tą postacią (na półce mam chyba tylko „Kapitan Ameryka: Biały”). Muszę się chyba zainteresować tym co powychodziło u nas w ramach WKKM. Tymczasem Wam rekomenduję „Zimowego Żołnierza”. Salutuję i czekam do grudnia Kapitanie. 


sobota, 31 sierpnia 2019

Providence. Tom 1. Moore/Burrows




Niniejszy album to kolejny romans Alana Moore'a i Howarda Phillipsa Lovecrafta. O pierwszych komiksach Maga z Northampton inspirowanych prozą Samotnika z Providence pisałem tutaj: klik. Zupełnie mi się nie podobały, ale kiedyś, po pierwszej lekturze „Neonomiconu”, przeczytałem początkowe zeszyty „Providence” i zapamiętałem, że są lepsze. Sięgałem więc po ten komiks z pewnymi nadziejami, przekonany co do tego, iż tym razem zawód nie będzie taki srogi.

„Providence” to przyzwoity komiks, lepszy niż „Neonomicon”, ale już na wstępie dość wyraźnie zaznaczę, że do szczytowych osiągnięć Alana Moore'a mu daleko. Z racji dużej ilości literackich dodatków (przez które długo ten album męczyłem) miałem trochę wrażenie, że czytam dobrze opracowaną przygodę do systemu RPG „Zew Cthulhu”. To nie jest porównanie o negatywnym wydźwięku, ale sorrens, po Magu z Northampton oczekiwałem więcej niż rolejplejowej fabułki. Obcowałem tylko z pierwszą częścią z trzech, więc trudno mi ostatecznie ocenić ten komiks. Dobre wrażenia z lektury rozbudziły we mnie jednak chęć sięgnięcia po następne tomy. Niemniej nie będę miał już zbyt dużych oczekiwań i kurde balans, jestem nieco zawiedziony. To oczywiście nie jest zły komiks, ale podchodzenie z pewną zachowawczością do czegoś, co wyszło spod ręki najzdolniejszego scenarzysty w historii medium, jest trochę śmieszne. To nie dobrze obiecujący debiutant, tylko Bestia z Northampton. Ten komiks powinien wysadzać z butów, a nic takiego się nie dzieje. 



Moore twierdzi, że nie robił nigdy większego riserczu od tego do swojej nieszczęsnej serii komiksów osadzonych w uniwersum naznaczonym przez Lovecrafta. Szczerze powiem, że nie do końca to czuć. „Prosto z Piekła” osobiście traktuje z większą estymą i praca Moore'a nad nim sprawia wrażenie trudniejszej i co istotne bardziej udanej. Jeśli więc nie mieliście do tej pory styczności z jego utworami, to te spowinowacone z Lovecraftem omijajcie szerokim łukiem. Sięgnijcie po „Promethe” albo „Prosto z piekła”. Te komiksy te wywołują wśród czytelników wręcz szacunek do Moore'a i pozwalają docenić ogrom pracy, jaki został w nie włożony.

Rysunki Jacena Burrowsa wypadają odrobinę lepiej niż w przypadku „Neonomiconu”, ale dalej mi się nie podobają. O ile dobrze pamiętam, poprzednim razem określiłem jego rzemiosło jako rysunki zdolnego gimnazjalisty. Tu jest trochę lepiej, bo całkiem nieźle wychodzi mu starodawna architektura, wszelkie rekwizyty i dekoracje. Niemniej podsumowując warstwę plastyczną, ze smutkiem stwierdzam, że i tak jest spaskudzona jakimiś okropnymi komputerowymi kolorami, które pasują do atmosfery tej nasiąkniętej grozą opowieści jak chuj do czoła. 



Wielkim plusem jest fakt, iż polskie wydanie uzupełnione zostało o wstęp i leksykon nawiązań do Lovecrafta, które wyszły spod ręki Mateusza Kopacza. Elementy te świetnie uzupełniają album.

Nawet jakbym chciał, nie potrafię się zachwycać tą opowieścią i nic na to nie poradzę, bo to słabsza rzecz w dorobku Kudłatego. Komiksy Moore'a związane z HPL-em sprawiają wrażenie chałtury odbębnionej, żeby mieć na rachunki – gdzieś nawet czytałem, że Alan zrobił „Neonomicon”, bo musiał spłacić fiskusa. Nie wiem, czy to prawda, ale obcując z tą serią jestem skłonny w to uwierzyć. Już wolałbym, żeby zaczął brać tantiemy za ekranizacje swoich komiksów – bo wszak od lat odmawia ich przyjmowania. Jasne, jestem tylko zasmarkanym recenzentem szkalującym mistrza podczas brawurowej akcji obrabiania Waszych portfeli. Spoko, bardzo dobrze wiem, że moje słowa nic nie znaczą, przepadną w pomroce dziejów i jeśli jesteście komplecistami Moore'a (ja jestem i tych komiksów nie sprzedam), to czego bym nie napisał i tak kupicie te albumy, ale moim zdaniem nie postawicie ich na honorowej półce. 


sobota, 24 sierpnia 2019

Gotham Central. Tomy 1-4. Rucka/Brubaker/Lark/Gaudiano

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Artpapieru







W ostatnich latach zestawianie mainstreamowych serii komiksowych dla dorosłych z serialami produkowanymi przez HBO weszło na stałe do warsztatu recenzenta komiksowego. Owo porównanie, mimo że nadużywane, to często bywa niezwykle trafne. Idąc dalej tym tropem możemy pokusić się o stwierdzenie, że w kulturze amerykańskiej seriale zajęły dziś miejsce należne jeszcze niedawno komiksom dla dorosłych. Przełom, jaki nastąpił w zeszłej dekadzie w tym rodzaju telewizyjnej rozrywki, możemy  zestawić z przemianami, jakie dotknęły medium komiksowe w latach osiemdziesiątych. W opowieściach wywodzących się z nurtów zapoczątkowanych przez Vertigo, podobnie jak w przypadku współczesnych seriali, nie do końca chodziło o wartości artystyczne, a o opowiadanie rozbudowanych, wielowątkowych, dojrzałych historii. Jednak dzięki zatrudnieniu utalentowanych scenarzystów, którym pozostawiono dużą swobodę twórczą - tym samym pozwalając przekraczać granice związane z charakterystyczną dla obu mediów zaostrzoną cenzurą - wytworzyła się swoista nowa jakość. Skutkiem tego w obu dziedzinach, kojarzonych przecież z masową, niezobowiązującą rozrywką, zaczęły powstawać dzieła stricte autorskie. Rozpatrując sprawę na poziomie konstruowania tego typu cykli możemy nawet dojść do wniosku, że współczesnym serialom telewizyjnym bliżej jest do komiksów niż do filmów fabularnych. Zarówno w pierwszych jak i drugich wątek przewodni ciągnie się przez wiele odcinków, ale dramaturgia budowana jest w obrębie jednego epizodu.

W ubiegłym sezonie w amerykańskiej telewizji pojawił się cykl o Green Arrow - klasycznej komiksowej postaci z uniwersum DC. Marvel również nie pozostał bierny i wystartował z serialem  „Agenci T.A.R.C.Z.Y” nawiązującym do kinowego przeboju „Avengers”. Jako że na konwencję superhero jest dziś spora koniunktura, to sądzę, że niedługo takich produkcji zacznie pojawiać się znacznie więcej. Cieszy mnie to, bo format serialu telewizyjnego pozwala rozbudować fabułę i położyć nacisk na wiele aspektów, które w filmie kinowym muszą zostać pominięte. Wyobrażając sobie jak mógłby wyglądać idealny twór tego typu, warto zwrócić uwagę na tytuł stojący niejako pomiędzy tymi dwoma mediami, na komiksowy serial policyjny osadzony w uniwersum Batmana: "Gotham Central".

*

Opowieść o posterunku policji w mieście strzeżonym przez Batmana była autorskim pomysłem dwóch mistrzów współczesnego komiksu kryminalnego, Grega Rucki i Eda Brubakera. W branży to obecnie duże nazwiska. Obaj twórcy, ślepo wręcz zapatrzeni w noir, od lat tworzą - z jeden strony klasyczne, będące hołdem dla czarnego kryminału, z drugiej cały czas świeże - przekonujące historie w tym nurcie. Czterdziestoczęściową serię najprościej będzie opisać jako klasyczny serial kryminalny, na pierwszy rzut oka mający z komiksem superbohaterskim niewiele wspólnego. Jeśli jednak zaczniemy analizować jego odrębność przez pryzmat zastosowanych w nim konwencji i tego, co wynika z tego miszmaszu, stwierdzimy, że jest naprawdę ważnym i interesującym głosem w gatunku

Zwykli ludzie w uniwersach superbohaterskich są zazwyczaj biernymi, bezradnymi obserwatorami. Nawet przy próbach ich urealistycznienia - takich jak "Marvels" Kurta Busieka i Alexa Rose -  szarzy obywatele, zdający się grać pierwsze skrzypce, są tylko pryzmatem, przez który autorzy spoglądają na superherosów. Twórcy "Gotham Central" wycofali na dalszy plan nie tylko Batmana, ale również charakterystyczne postacie drugoplanowe, jak komisarz Gordon, pozostawiając nas z codziennością gothamskiego posterunku policji. Okres w którym dzieje się seria to czas przemian. Gordon - który zresztą jest ojcem chrzestnym jednostki, bo każdego z jej pracowników wybrał sam - odchodzi na emeryturę, Bullock został zdegradowany za niejasne kontakty ze światem przestępczym i zapija się na śmierć, zaufanie do Mrocznego Rycerza spada, a jego współpraca z policją nie układa się już tak dobrze jak kiedyś.




U samych podstaw pomysłu na serię leży ukazanie specyfiki pracy funkcjonariuszy w wielomilionowej metropolii. Może się wydawać, że łatwe jest życie policjanta w świecie, gdzie nad obywatelami czuwają superbohaterowie. W praktyce wszystko jednak wygląda inaczej. Warto pamiętać, że komiks zaczął powstawać zaledwie dwa lata po zamachach na World Trade Center i wydaje się, że może to być jednym z kluczy do odczytywania wydźwięku tych opowieści. Na pewnym poziomie "Gotham Central" jest bowiem hołdem dla anonimowych bohaterów, którzy codziennie bezinteresownie narażają życie. W czterdziestozeszytowej serii Człowiek Nietoperz pojawia się na zaledwie kilkudziesięciu panelach. Częściej obecny jest w rozmowach funkcjonariuszy - i co ciekawe, czasem wręcz zdaje się być źródłem ich problemów. Jedno z fundamentalnych dla komiksów z Batmanem pytań "co było pierwsze: Batman czy świry?" zadawane jest tu kilkakrotnie i to w tragicznych okolicznościach. Twórcy nie chcą dawać łatwych odpowiedzi, jednak nie pozostawiają złudzeń - pełnienie służby w mieście, gdzie po ulicach biegają zamaskowani psychopaci nie należy do przyjemności.  Już od pierwszych zeszytów serii jasne jest, że bohaterowie nie mają wielkiego wyboru i chcąc nie chcąc wchodzą zazwyczaj w sam środek piekła - w czasie rutynowej kontroli natykają się na ukrywającego się superzłoczyńcę, co kończy się tragicznie. Autorzy podkreślają tym samym, że Batman nie jest wszechmocny i wszechobecny. Nawet jego interwencje - choć wydają się nieraz niezbędne - mogą być dyskusyjne, bo zaniżają morale i umniejszają rolę odwalających brudną robotę funkcjonariuszy. Uczuciem często dotykającym gothamskich policjantów jest bezradność, frustracja i bezcelowość ich starań. Nawet jeśli Batman złapie Jokera (którego policjanci wystawili mu na tacy) i umieści w Arkham, to ten pewnikiem niedługo ucieknie i znów ucierpią niewinni. Jak trafnie ujęła sprawę jedna z postaci: "Wszyscy w wydziale wiedzą, że sprawiedliwość nie dosięga zamaskowanych świrów, którzy zabijają gliniarzy." Praca w tych warunkach jest niezwykle stresującym zajęciem, a do tego dochodzą - zdawałoby się prozaiczne, a jednak istotne, jeśli się nie jest ekscentrycznym milionerem - naciski przełożonych, kwestie finansowania jednostki, korupcja i problemy osobiste.

Jednym z najbardziej charakterystycznych wątków serii są losy policjantki o skłonnościach homoseksualnych, która próbuje ukrywać swoją orientację przed kolegami z pracy i rodziną. Tego typu kwestie społeczno-obyczajowe są co prawda tylko tematem pobocznym, jednak zostały też całkiem przekonująco nakreślone, dzięki czemu możemy obserwować, jak czynniki zewnętrzne wpływają na życie i pracę bohaterów. Ze względu na te elementy komiks doczekał się licznych porównań ze słynnym serialem policyjnym „Prawo ulicy”. Mimo iż przesadą byłoby twierdzenie, że „Gotham Central” faktycznie mu dorównuje, to chyba jest to najlepszy trop dla potencjalnego czytelnika, oba bowiem często pokazują pracę policji odartą z fajerwerków. Podobnie jak w „Prawie ulicy”, w komiksie często pojawiają się sceny przesłuchań i żmudnego śledztwa



Warto zaznaczyć, że urealnienie przybrało w tym komiksie specyficzną formę. Twórcy wiedzieli jaki wachlarz możliwości daje uniwersum Batmana i przedstawiają wiele interesujących aspektów, na których zarysowanie niekoniecznie jest miejsce w regularnych seriach sygnowanych znakiem nietoperza. Elementem powtarzającym się kilkakrotnie jest przykładowo specyficzny rynek kolekcjonerski - batrangi pojawiają się na Ebayu, dowody rzeczowe wypływają z policyjnych magazynów i lądują na nielegalnych aukcjach jako pamiątki po superłotrach. Dla scenarzystów interesującym motywem stał się również umiejscowiony na dachu jednostki bat-sygnał. Używanie go przez funkcjonariuszy jest odgórnie zakazane, oficjalne stanowisko policji uznaje Batmana za legendę miejską, a sam reflektor ma być rzekomo używany jako broń psychologiczna zaniżająca morale przestępców.

*

Ze względu na nawarstwienie drobnych, acz istotnych dla budowania świata przedstawionego w policyjnej historii części składowych, "Gotham Central" wniosło dużo do uniwersum Człowieka Nietoperza i pozwoliło inaczej patrzeć na jego mit. Jednak wbrew temu, co mówią niektórzy krytycy i czytelnicy, nie jest to najlepsza seria kryminalna ostatnich lat. Niemniej, Brubaker i Rucka stworzyli komiks ambitny i nie schlebiający gustom przeciętnego odbiorcy superbohaterskiej pulpy. Napisali komiks - co warte podkreślenia - jaki sami zapewne chcieliby przeczytać. Mimo pochwał krytyków i kilku środowiskowych nagród, seria nie była zbyt popularna w formacie zeszytowym i po czterdziestu odcinkach została zawieszona. Jednak wydania zbiorcze cieszą się sporym powodzeniem i "Gotham Central" uchodzi dziś za tytuł, który obowiązkowo musi się znaleźć na półce każdego miłośnika Batmana. To bardzo dobra pozycja i trzeba przyznać, że mimo kilku podobnych prób (jak komiksy o komisarzu Gordonie i dwie uznawane za protoplastów "Gotham Central" miniserie: "Sam i Twitch" oraz "Metropolis S.C.U") żaden superbohaterski komiks nie doczekał się lepszego policyjnego spin-offu.



czwartek, 15 sierpnia 2019

Infidel. Pichetshote/Campbell




Non Stop Comics raczy nas kolejną pozycją ze stajni Image. Tym razem padło na głośny horror napisany przez debiutującego Pornsaka Pichetshote'a (który jednak siedzi w komiksie od dawna, bo przez lata sprawował funkcję redaktora) i uznanego rysownika Aarona Campbella.

„Infidel” to historia o nawiedzonym domu, ale ostatecznie pomysł na fabułę jest dość oryginalny. Już na poziomie konceptu to rzecz wyróżniająca się, bo bohaterkami tej opowieści są dwie młode kobiety – Afroamerykanka i Amerykanka pakistańskiego pochodzenia. Elementem, który napędza nadprzyrodzone zjawiska pojawiające się w ich domu, jest nagromadzona w nim nietolerancja. Miejsce zamieszkiwane przez dziewczyny było bowiem niegdyś miejscem ataku terrorystycznego i persony rezydujące w nim są dręczone przez lęki i nieufność wobec ludzi o podejrzanym, egzotycznym pochodzeniu. Wszystko to sprawia, że zło się materializuje i ponownie dochodzi do tragedii.



Tworzenie komiksu grozy to bardzo trudna sprawa i na pewno „Infidel” wybija się ponad przeciętność. Album umiarkowanie mi się podobał, bo to przyzwoita robota, jednak jestem daleki od zachwytu, który pojawia się w opiniach o nim. Oczywiście doceniam przekucie wątków paranormalnych na mocno polityczny przekaz, znakomitą grę z poprawnością polityczną, ale poza tym niewiele mnie tutaj ruszyło. Wcale nie polubiłem bohaterów, nie utożsamiłem z nimi i nie wsiąkłem w ich psychikę, przez co ich losy mnie nie obeszły, a sam komiks zupełnie nie przestraszył. Na szczęście nie należę do tych, dla których poziom grozy jest wyznacznikiem tego, czy horror jest udany i przyznam, że doceniam ten album za inteligentne poprowadzenie z pozoru ogranych schematów. Czuć, że z Pichetshote'a mogą być jeszcze ludzie i chętnie przeczytam jego następne komiksy.



Bardzo podobają mi się rysunki Aarona Campbella i mimo iż jest to tylko rzemieślnicza robota to trudno nie docenić jego talentu. Przypominają nieco prace Seana Phillipsa, bo to podobna, realistyczna krecha znakomicie współgrająca z komputerowymi kolorami. Świetnie sprawdziłby się w „Hellblazerze”, zresztą komiks ten po pewnych modyfikacjach z powodzeniem mógłby być jedną z przygód Constantina. I tu znów pogłaskam „Infidel”, bo muszę przyznać, że to znacznie lepszy horrorek niż ukazujący się u nas hellblazerowy  run Azarello (za chwilkę sięgam po drugi tom i mam nadzieję to wszystko odszczekać).

„Infidel” jest często porównywany do słynnego w ostatnich latach filmu „Uciekaj!” i zdaje się, że obraz ten był dla twórców nie lada inspiracją, ale nie udało im się osiągnąć jego poziomu. Nie dziwi mnie jednak fakt doceniania tego albumu, bo rzadko w tym gatunku mamy do czynienia z czymś oryginalnym i komiks ten udowadnia, iż w horrorze jest jeszcze sporo do powiedzenia. Niecodzienne ujęcie tematyki jest niezaprzeczalną siłą „Infidel” i mimo mojego marudzenia zapewne chcielibyście po ten komiks sięgnąć – szczególnie jeśli cenicie ambitną grozę.


środa, 31 lipca 2019

BBPO. Piekło na Ziemi. Tom 2.




Niedawno cykl „BBPO” zgarnął nagrodę Nowej Fantastyki za najlepszy komiks. Całkiem zasłużenie, bo swoim gatunku nie ma obecnie konkurencji na naszym rynku. Mimo iż jest to seria poboczna „Hellboya”, to nie czuć w niej ani grama wtórności. To rzecz zdecydowanie dorównująca jakościom flagowemu tytułowi Mignoli.

Pomysł jest prosty i znakomity. Gdy w którymś tomie Hellboy odszedł z Biura Badań Paranormalnych i Obrony, autor postanowił opowiadać dalej o losach tej organizacji. Nie czynił tego jednak na kartach głównej serii, a powołał osobny cykl, który poetyką zbliżony był bardziej do „Archiwum X” niż do Piekielnego Chłopca. Z czasem jednak opowieści o Biurze stały się bardziej epickie. Bohaterowie zaangażowali się w ratowanie świata i wielkie bitwy z Lovecraftowskimi stworami. Obrywało im się przy tym srogo, a ich portrety psychologiczne kruszyły się pod wpływem traumatycznych wydarzeń. Sam Mignola tylko nadzorował prace nad BBPO (acz jeszcze czasem pisze jakieś pojedyncze historie), bo do tworzenia serii zostali zatrudnieni znakomici rzemieślnicy.



Najpierw wydawca zaznajomił nas z cyklem mającym podtytuł „Plaga Żab”, teraz leci z „Piekłem na Ziemi”. Mimo iż seria nosi inną nazwę, to jest w prostej linii kontynuacją pierwszej. Siłą „BBPO” było między innymi to, że pięknie rozwijało portrety postaci, które w „Hellboyu” grały drugie skrzypce. Niemniej bohaterowie, członkowie organizacji, powoli się wykruszają (giną, czy jak Piekielny Chłopiec również opuszczają szeregi BBPO), i w tym tomie na scenę wchodzą tacy, którzy wcześniej kręcili się gdzieś na trzecim planie. Co ciekawe to nie są już postacie obdarzone jakimiś zdolnościami, a szeregowi, szarzy członkowie Biura. Mięso armatnie. Zwykli ludzie chcąc nie chcąc będą musieli stawić czoło niecodziennym zagrożeniom. Element ten sprzyja prowadzonej opowieści i czyni ją jeszcze bardziej dramatyczną. Przy okazji, dużo tu rozwałki, strzelania z ciężkich karabinów do niezwykłych istot, kojarzących mi się z potworem stworzonym przez mistrza efektów specjalnych Roba Bottina do filmu „Coś”. Tak, w tej warstwie jest oczywiście dużo Lovecrafta, ale w ogólnym rozrachunku to raczej rozpierdol znany z kina akcji niż nastrojowe opowieści.



Oprócz prowadzenia głównej historii w tomie tym jest kilka krótkich przerywników. Nie spowalniają jednak akcji, a poszerzają perspektywę spojrzenia na Biuro i dorównują jakością temu, co od dawna jest prezentowane na łamach tej serii. Przy tym albumie pracowało wielu rysowników, ale żaden nie spadł poniżej wysokiego poziomu i trzeba przyznać, że Mignola i jego redaktor Scott Allie mają talent do zatrudniania znakomitych fachowców.

Piszę o BBPO bodaj siódmy raz. Jeśli jeszcze z jakiegoś powodu nie sięgnęliście po tę serię, to czym prędzej ją nadróbcie, bo to genialna rzecz. I wcale nie jest tak, że to twór bratni Hellboyowi, odcinający od niego kupony. Nie, to komiks wyznaczający swoje własne, wysokie standardy, których trzyma się już od samego początku i miejmy nadzieje, że zachowa je do samego końca.


poniedziałek, 29 lipca 2019

Doktor Strange. Tom 1. Jason Aaron




Ciąg dalszy mojej prywatnej letniej imprezy z Marvelem. Żeby mieć większe rozeznanie w komiksach o Doktorze Strange, wciągnąłem niedawno bardzo dobry run autorstwa Stana Lee i Steve'a Ditko, historię zatytułowaną „Bezimienna kraina poza czasem”. Mimo iż ją polecam i odniosę się do niej w tekście, to jednak nie o niej dziś będziemy mówili. Tym razem wrzucam na ruszt serię o tej postaci od Jasona Aarona, która wyszła w ramach linii Marvel NOW! 2.0.

Doktor Strange był chirurgiem, który wskutek wypadku uszkodził sobie dłonie i nie mógł kontynuować praktyki. Szukając ratunku, skłonił się ku siłom tajemnym i dotarł do potężnego maga, człowieka, który miał uratować jego ręce. Okazało się jednak, że Strange ma niezwykły talent do magii i los sprawił, że to jej, a nie chirurgii, poświęcił swoje życie. Zaczął korzystać z nowych umiejętności i ratować zarówno jednostki nękane przez zjawiska paranormalne, jak i czasem cały świat, stając w jednym szeregu z wielkimi herosami swoich czasów.




Motorem napędowym przedstawionej w tym tomie opowieści jest motyw traktujący o tym, iż złoczyńcy z innego wymiaru przybywają na Ziemię, by zniszczyć na niej wszelkie przejawy magii. Główny bohater, wraz z innymi magami i wiedźmami musi stawić im czoła. Większość oznak okultyzmu zostaje jednak szybko stłamszona, więc przyjdzie mu wyszukiwać ich w najdalszych zakamarkach ziemi, by wykorzystać znalezioną moc do walki z przeciwnikami.

Mierząc się z Doktorem Strange, twórcy musieli mieć świadomość tego, że ich prace będą porównywane z wiekową serią Lee/Ditko. Postanowili jednak pójść zupełnie inną drogą i nie odcinają od niej kuponów. Ich interpretacja przygód Doktora jest bliższa komiksom o „Sandmanie”, a poszukiwanie resztek magii mocno kojarzyło mi się z drogą, jaką Morfeusz musiał przejść w pierwszych tomach, szukając swoich utraconych artefaktów. Umówmy się – to nie jest zły kierunek na opowieść o magu, nawet jeśli jest z uniwersum Marvela, bo czemu nie opowiedzieć w jego ramach czegoś mrocznego i cięższego (że się da udowodnił niedawno Tom King pisząc genialnego „Visiona” klik). Nie jest to jednak ostatecznie rzecz na poziomie „Sandmana”, bo Aaronowi zdecydowanie zabrakło pomysłów i erudycji Gaimana. Również warstwa formalna sięga w zupełnie inne rejony niż te, które do opowieści wprowadził Ditko. Nie znajdziemy tu abstrakcyjnych rysunków przedstawiających inne wymiary, czym jestem bardzo zawiedziony, bo chętnie zobaczyłbym je w interpretacji innego twórcy. Monotonnie narracyjną przerywa co najwyżej trochę zabawy kolorami, które mają odseparować świat magiczny od rzeczywistości. Mimo iż w ogólnym rozrachunku warstwa graficzna jest dobra, to bardzo daleko jej do wybitności, jaką prezentował Ditko i zaproponowane tu zabiegi formalne nie zaskoczą czytelnika.



Aaron udowodnił kilka razy, pisząc „Skalp”, „Przeklętego” i „Bękartów z południa”, że jest genialnym twórcą. Wraz z rosnącą estymą przyszły do niego zlecenia od majorsów i zaczął pracować dla Marvela. Według mnie tytuły tworzone pod ich flagą nie są niestety tak dobre, jak jego autorskie rzeczy. Rozumiem, że kasa jest ważna, ale mam za złe Aaronowi, że rozmienia się na drobne. Tak też jest z Doktorem Strange, który co prawda jest solidnym komiksem rozrywkowym, ale do wybitnych nie można go zakwalifikować.


poniedziałek, 22 lipca 2019

Prison Pit. Tom 1. Johnny Ryan


Nie pozostawię wam złudzeń i powiem to już na samym początku, bo powinniście być ostrzeżeni – ten komiks to istna petarda i sięgając po niego musicie uważać, żeby nie urwał wam paluchów.

Pierwszy tom „Prison Pit” opowiada historię Kanibala Zjeboryja. Bohater z niewyjaśnionych przyczyn (pewnie za żywota) zostaje zesłany na planetę, na której jest „przejebane”. Autor nie owija w bawełnę i tak też nazywa się pierwszy rozdział – po prostu „przejebane”. Kanibalowi przyjdzie się zmierzyć na tej jałowej ziemi z bardzo groźnymi przeciwnikami obdarzonymi przedziwnymi mocami, często związanymi z czynnościami fizjologicznymi. Na owej planecie bohater zawrze też nowe znajomości i przez przywódcę jednego z gangów, panujących w tej zapomnianej przez Boga krainie, zostanie zmuszony do szukania Siorbaka – dziwacznego, pełzającego stworzenia, którego organizm produkuje bardzo mocny narkotyk. Nasz Kanibal Zjeboryj szybko straci też jedną rękę, zastąpi mu ją o zgrozo, właśnie znaleziony Siorbak. Nie powiem wam co zrobi z z tym stworzeniem w finale, ale tego co się stanie raczej się nie domyślicie. Ostrzegę was za to po raz drugi – ten komiks jest totalnie chorym wytworem kogoś, kto nie ma żadnych hamulców jeśli chodzi o serwowanie motywów niesmacznych, druzgocących poczucie estetyki i moralność czytelnika. To dzieło poronionego umysłu, którego twórca z nikim się nie certoli i nie bierze jeńców.

Oczywiście „Prison Pit” to przede wszystkim dosadny, obskurwiały underground, ale nie można odmówić jego autorowi, Johnny’emu Ryanowi, zrozumienia komiksowego rzemiosła. To nie amatorka, bo sekwencje są bardzo dobrze rozrysowane i twórca zdecydowanie wie jakie możliwości daje mu medium. Wykorzystuje jednak swoje zdolności – zupełnie jak bohater jego komiksu – do niecnych celów. W warstwie narracyjnej jest tu obecna mangowa motoryka, charakterystyczna dla mainstreamowych japońskich komiksów – walki są dość długie i efektowne. Autor powołuje się w tej materii na słynnego „Berserka” Kentaro Miury. Nie widać tego jednak w kresce, a właśnie rozwoju walk, które zajmują większą część tego tomiku i przedstawiają mutowanie się antagonistów na następny poziom. Samej fabuły jest tu jak na lekarstwo i służy ona jedynie napędzaniu co rusz to nowych atrakcji tego szalonego spektaklu pełnego dziwadeł.

Przyznam, że takiego amerykańskiego obskura nie było na naszym rynku bodaj od czasu słynnego „El Borbaha” Charlesa Burnsa. Komiksy te zresztą mają z sobą coś wspólnego, bo oba są hołdem dla wrestlingu – to następne zjawisko, z którego autor „Prison Pit” czerpał inspiracje. Niemniej o ile album Burnsa, można uznawać za podziemną, awangardową sztukę, to dzieło Ryanna jest raczej utworem pochwalnym dla wszelkich patologii i nie niesie ze sobą żadnych innych wartości poza dość prymitywną, wulgarną rozrywką. To istna komiksowa wolna amerykanka – widowisko obrażające wszelkie dobre gusta, w którym chodzi głównie o to, by urwać przeciwnikowi głowę i nasrać mu do szyi.

Nie zdziwię się jeśli większość odbiorców zostanie przygnieciona tym co się tutaj wyprawia i zakończy przygodę z tą serią na pierwszym tomie. Ja jednak jestem ciekaw co będzie dalej i zapewne zostanę z Kanibalem Zjeboryjem do samego końca. Jako recenzentowi trudno mi rozpatrywać „Prison Pit” w kategoriach „dobrego komiksu”. Czytanie go to jednak bardzo intensywne przeżycie i gwarantuję, że na każdym z was zrobi wrażenie – niekoniecznie pozytywne. To mocna rzecz, a to dopiero pierwszy tom i aż strach pomyśleć co Johnny Ryan dla nas jeszcze szykuje. Największym minusem polskiego wydania jest fakt, iż na następną odsłonę przyjdzie nam czekać aż do 2020 roku. Nieładnie, bo historia Kanibala Zjeboryja mocno wkręca i pierwszy tom urywa się bardzo nieoczekiwanie. I to jest naprawdę przejebane.

środa, 17 lipca 2019

Punisher. Tom 6.




Pomyliłem się. Myślałem, że Egmont zakończy publikowanie Punisher Max wraz z dobrnięciem do finału runu Gartha Ennisa. Okazało się, iż ma zamiar dociągnąć serię do końca i przedstawić nam komiksy, które zostały opublikowane po odejściu szalonego Irlandczyka od tego tytułu. W ręce wpadł mi więc opatrzony znakomitą okładką, opasły album z numerem 6 na grzbiecie.

Tom ten napisało trzech różnych twórców, więc i jakość zebranych tu opowieści jest różna. Od znakomitych, przez przeciętne, po kiepskie. Warto już we wstępie zauważyć, że żadna z opowiedzianych w tej części historii nie wnosi nic ciekawego do rysu psychologicznego bohatera. Autorzy nie mieli ambicji kreślenia głębokiego portretu tej postaci i używają go jak napędzanego nienawiścią robota do zabijania. W rękach Ennisa Frank był jednak trochę mniej płaski, wchodził w mocniejsze interakcje z innymi postaciami. Był najzwyczajniej bardziej ludzki. 



Pierwszy do gry wkroczył Gregg Hurwitz. Zaproponowana przez niego historia nosi tytuł „Dziewczęta w białych sukienkach” i opowiada o walce Punishera z meksykańskimi porywaczami młodych kobiet. Ta część jest tylko w porządku – ani bardzo zła, ani szczególnie dobra, ot czytadło z Frankiem w roli głównej.  Na  uwagę zasługują jednak rysunki Laurence'a Campbella – są w większości wykadrowane w bardzo filmowy sposób i świetnie pasują do sensacyjnej konwencji. Drugi na scenę wchodzi Duane Swierczynski. Stworzył do tego tomu dwie historie. W pierwszej, dłuższej, zatytułowanej „Sześć godzin do zabicia” Frank zostanie naszprycowany trucizną, szantażowany i zmuszony do zabicia kilku zbirów, w tym brudnego, wysoko postawionego polityka. Po robocie ma dostać odtrutkę, ale sam od początku nie wierzy w szczęśliwy finał. Sprawy potoczą się nieoczekiwanie i jak się pewnie domyślacie Frank przeżyje. To słabsza opowieść, pełna niezbyt wiarygodnie napisanych postaci i okraszona dość przewidywalnym finałem. Druga historia Swierczynskiego to jednozeszytowy przerywnik o tym jak Frank na pełnym morzu stosuje psychologiczne tortury na trójce bandziorów. Niestety to również nic nadzwyczajnego. Rysunkami do tych części zajął się Michel Lacombe i są to typowe rzemieślnicze, realistyczne obrazki. Moim zdaniem zdecydowanie szkodzi im komputerowy kolor. Trzeci do akcji wkracza scenarzysta Victor Gischler z przebojową historią „Witajcie na bayou”. Frankowi w tej odsłonie przygód przyjdzie się zmierzyć z krwiożerczymi redneckami, rodem z „Deliverence” Johna Boormana. Opowieść jest brutalna, mocna i zabawna – czuć, że jej twórca ma wielkie cojones. To jedyny fragment tego albumu, który jakością dorównuje Punisherowi pisanemu przez Ennisa. Rysunkami do tej historii zajął się Goran Parlov i wypadają najlepiej z całego tomu. To realistyczne rzemiosło z bardzo niewielką domieszką cartoonu, świetnie współgrające z komputerowymi kolorami. To dla tej opowieści chcecie mieć ten album na półce. Ostatnią historią jest jednozeszytowy „Czarny notatnik” napisany przez tego samego scenarzystę a zilustrowany przez Jefte Palo. To tylko przerywnik, opisujący historię wtargnięcia Punishera do posiadłości pewnego gangstera, z perspektywy luksusowej callgirl. Nic nadzwyczajnego, ale miło się go czyta. Niestety rysunki Palo są kilka klas gorsze od rzemiosła Parlova. 



Punisher Max bez Ennisa to już nie to samo. Prócz jednej historii napisanej przez  Gischlera, zawartość tego tomu nie dorasta do tego, co prezentował Irlandczyk. Niemniej to dobrze, że Egmont zdecydował dociągnąć serię do końca, bo przecież zżerałaby mnie ciekawość, co do jakości części tworzonych po runie Ennisa. Teraz już znam odpowiedź. Franka Zamka nigdy za wiele, i mam nadzieję, że po zakończeniu tej serii przygody Punishera będą gościć jeszcze nie raz na naszym rynku. Do zakończenia serii pozostał jeden tom. Zdaje się, że po tym ma być run pisany przez Jasona Aarona. No cóż, czytałem go już kiedyś i o ile dobrze pamiętam podobał mi się mniej niż seria Ennisa, ale chętnie sięgnę po niego jeszcze raz.  Czekamy. 


poniedziałek, 15 lipca 2019

Promethea. Moore/Williamsa III

Z okazji polskiego wydania tomu pierwszego przypominam mój wiekowy już tekst o Promethei. 




 

"Ludzie byli - i są - zbyt płytcy i tchórzliwi, by znieść fakt przemijania wszystkiego, co żyje. Przyozdabia się go więc różowym optymizmem postępu, w który w istocie nikt nie wierzy, zasłania się literaturą, ukrywa pod powłoką ideałów, żeby tylko niczego nie widzieć. Lecz przemijanie, powstawanie i zanikanie jest formą wszystkiego, co rzeczywiste: od gwiazd, których losu nie potrafimy odgadnąć, aż do nie uformowanej masy ludzkiej na naszej planecie. Jednostkowe życie zwierzęcia, rośliny czy człowieka jest równie przemijające jak życie ludów i kultur. Każde stworzenie ulega upadkowi, każda myśl, każdy czyn, każdy wynalazek - zapomnieniu. Wszędzie wokół nas dają się odczuć zaginione dzieje wielkiego losu. Wszędzie przed naszymi oczami leżą ruiny dawnych dzieł obumarłych kultur. Dopełnieniem pychy Prometeusza sięgającego nieba, by dać ludziom boską moc, jest jego upadek."

Oswald Spengler


1. Promethea

Punktem wyjściowym, jaki obrał Moore przy tworzeniu tego komiksu, są związki superbohaterstwa i mitów. Wiele razy wspominał, że dla niego są to bardzo zbliżone tematy. Oczywiście nie jest to żadna nowość - popkultura często podpierała się tego typu motywami. Nie szukając daleko, wystarczy wspomnieć choćby Gaimanowskiego "Sandmana" czy "Thora" umieszczonego przez Stana Lee i Jacka Kirby'ego w marvelowskim uniwersum. Zamysł jest podobny - postmodernizm, czy synkretyzm kulturowy, przeradza się tu w synkretyzm mistycyzmu, bogów, okultyzmu, religii i konwencji superhero. Koncept głównej bohaterki polega jednak na tym, że nie jest ona tylko mityczną postacią - jest mitem samym w sobie. Żyjącą, upersonifikowaną historią, która za pomocą magii / kreacji odradza się, ożywa w każdym pokoleniu twórców i jako symbiont żyje w nosicielu nadając mu nadludzką moc. Ze względu na to, że tytułowa Promethea została przywołana przez artystów zajmujących się różnymi mediami, Moore demonstruje też jak działa mit w kulturze, jak się przekształca na przestrzeni wieków i, w końcu, w jakiej formie przedostał się do komiksów.

Przez dwa pierwsze wydania zbiorcze Moore oswaja czytelnika z wykreowanym przez siebie światem, próbując stworzyć pozory inteligentnej, superbohaterskiej, pulpowej serii. Przy okazji pokazuje, jak w przekonujący sposób zbudować dziś takie uniwersum. Pojawiająca się na drugim planie drużyna superbohaterów szybko staje się dla nas awatarem Fantastycznej Czwórki, a złoczyńcę przebranego za arlekina, nietrudno odczytać jako następną wariację na temat Jokera. Po kilku zeszytach czujemy się w tej serii jak w domu - jak w "Domu Pomysłów" albo jak w DC - jednak niedługo potem bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem. Na innym poziomie możemy to oczywiście odczytać jako przykład przeszczepienia mitu. Moore udowadnia też, że nawet grając według zasad rządzących gatunkiem można być odkrywczym. Dobitnie i po raz wtóry podkreśla, że konwencja superhero jest tylko alegorią i nikogo nie więzi. Jedyną granicą jest wyobraźnia twórców.

Model fabularny "Promethei" zmienia się wraz z ostatnim zeszytem drugiego wydania zbiorczego. Przedstawiając konstrukcję wszechświata za pomocą Wielkich Arkanów Tarota Moore wprowadza swoje dzieło i świadomość czytelnika na zupełnie inne tory. Podejmuje temat transgresji na różnych poziomach; opowieści - wspomnianego przekształcania się mitów, historii zakorzenionych w kulturze, które są wciąż na nowo interpretowane; dualizmu osobowości człowieka - czytając "Prometheę" dostrzegamy, że wbrew pozorom w komiksie superbohaterskim temat ten jeszcze się nie wyczerpał; i w końcu świata - zmieniającego się podczas wkraczania w nową erę.


2. Magia w teorii i praktyce.

Pod koniec XX wieku przemysł komiksowy stał się bezpieczną kryjówką dla wszelkiej maści mistyków. Nietrudno zauważyć, że złoty okres tej tendencji zbiegł się z dojrzewaniem amerykańskiego mainstreamowego komiksu i tzw. British Invasion. Oczywiście elementy mistycyzmu były obecne wcześniej w amerykańskim komiksie - jednak były bardzo powierzchowne i postawione na chybotliwej spuściźnie pulpowych fantastów początku XX wieku (H.P. Lovecrafta, R.E. Howarda i pomniejszych) czerpiących głównie ze szczątkowych materiałów, które dostarczały im popularne wówczas publikacje Madame Bławatskiej. Europejczycy mający dużo dłuższą tradycję ezoteryczną - nie odżegnując się ani od pulpowych wzorców ani od Bławatskiej - potraktowali tematykę znacznie poważniej. Sam Alan Moore był jednym z pierwszych Brytyjczyków piszących regularnie na amerykański rynek. Pytany o magię twierdzi, że w jej tajniki wszedł stosunkowo późno, bo po czterdziestce - żartuje, że miało to się stać jego remedium na kryzys wieku średniego. Jednak czytając jego wcześniejsze prace dostrzec można, że jego wizja świata już wcześniej była jakoś zbieżna z tym, co będzie prześladować jego twórczość na przełomie wieków. Odpytywany dalej podkreśla, że dla niego magia jest nierozerwalnie związana z aktem kreacji - tworzeniem światów, historii, eksploracją mitów. "Promethea" jest fabularyzowaną manifestacją jego poglądów na ten temat. Przy czym jest równie znakomitym komiksem, jak podręcznikiem magii.

Jedna z popularnych teorii wśród badaczy Tarota mówi, że jego korzenie sięgają aż cywilizacji Egiptu i że wywodzi się od hieroglifów. Co ciekawe, wśród ludzi zajmujących się komiksem pojawia się teza, że również on pochodzi od pisma starożytnych Egipcjan. Podobnie do kart, komiks jako piktogram jest chłonny i potrafi być bardzo złożony  - łatwo przyjmuje symbole i estetyki. Jednak dziś znaki, które atakują nas zewsząd, stają się puste, zdewaluowane - klątwą ponowoczesności jest między innymi fakt, że przestały działać. We współczesnej kulturze nie tylko czytelnicy, ale i publicyści gubią się często w gąszczu cytatów i nawiązań, nie są w stanie w pełni odczytywać tego, co mówi do nich twórca, albo nadinterpretują, szukając przekazu tam, gdzie go nie ma. Mimo, że "Promethea" aż kipi od różnorakiej symboliki, to ostatecznie jest przeciwieństwem tych tendencji. Moore napełnia symbole jak kielichy w kartach Tarota - postmodernistyczna dekonstrukcja łączy się u niego zawsze z powtórną konstrukcją. Podczas lektury jest cały czas przy czytelniku i prowadzi go za rękę, tłumaczy wiele drobnych aspektów. Jego definicje kart Tarota i opisy wielu innych zagadnień - jak kabała czy thelema -  są bardzo dojrzałe i wyczerpujące. Wymagało to zapewne ogromu pracy, ale dzięki temu, (jak to zazwyczaj bywa u Moore'a) "Promethea" jest lekturą bardzo satysfakcjonującą, będącą prawdopodobnie jedną z najlepszych współczesnych publikacji z tego zakresu.

Alternatywny, silnie stechnologizowany Nowy Jork, w którym rozgrywa się akcja, jest odbiciem naszej cywilizacji na przełomie wieków. Moore zadaje pytania charakterystyczne dla tego okresu: kim jesteśmy, czym jesteśmy, dokąd zmierza ludzkość? Porusza problematykę (nadal aktualnych) lęków cywilizacyjnych jakie dotykają społeczeństwa wchodzące w nowe milenium. Nad stworzonym przez niego uniwersum zdaje się wisieć apokalipsa, co więcej sama Promethea ma przyczynić się do zniszczenia materialnego świata, ale obok niego istnieją jeszcze inne. To właśnie do jednego z nich ma przeprowadzić ludzkość. Przy okazji, Moore dochodzi do istoty sprawy, bo poruszając te tematy zmierza do koncepcji eonów Alistaira Crowleya. Świat wykreowany w "Promethei" zdaje się stać na progu Eonu Horusa - to era, w której nasza rzeczywistość ma się diametralnie przekształcić. Zmiany mają być bolesne i gwałtowne, ale są nieuchronne a ludzkość przeobrazi się jak motyl wyfruwający z poczwarki. Thelema jest tu co prawda wyeksponowana - sam Crowley pojawia się kilka razy -  ale Moore wykorzystując ten koncept szuka też stycznych z Erą Wodnika, ezoterycznym judaizmem i hinduską ideą następujących po sobie światów. Co ciekawe, rozpatrując te elementy na poziomie komiksu superbohaterskiego, dojdziemy do wniosku, że koło się zamyka - wszak owa apokalipsa to nic innego, jak swojego rodzaju reboot uniwersum.



3. Komiks w teorii i praktyce.

Ten komiks nie byłby tym, czym jest, bez grafik J.H. Williamsa III. Przede wszystkim umacniają one konwencję superhero, z którą rysownik był kojarzony i w której czuje się najlepiej. Jednak Williams III, który przed pracą z Moorem był często określany jako jeden z wielu naśladowców Jima Lee, przedostaje się w swoim rzemiośle na zupełnie inny poziom. Nawet jeśli w lwiej części to pomysły Moore'a - a warto tu zaznaczyć, że swoim grafikom oddaje on scenariusze z opisanym, a nie rozrysowanym, układem plansz  - to dla większości rysowników byłoby to niemożliwe do zrealizowania. Trzeba przyznać, że Williams III jest wybitnym rzemieślnikiem z niesamowitą wyobraźnią i umiejętnościami narracyjnymi, a współpraca z genialnym Brytyjczykiem pozwoliła rozwinąć mu skrzydła, obudzić tkwiący w nim potencjał i zacząć myśleć inaczej o formie komiksowej.

Tak jak tworzone mniej więcej w tym samym okresie "Zagubione dziewczęta" próbowały przepisywać komiks na sztukę secesji, tak "Promethea" przepisuje sztukę secesyjną na komiks. Nietrudno też dostrzec wpływ surrealizmu, ilustracji książkowej i prasowej, jak i pierwszych antycznych języków, piktogramów, hieroglifów. Autorzy wyciskają też masę narracyjnego potencjału ze sztuki sakralnej - to z jednej strony wręcz oczywiste, a z drugiej zaskakujące, że tak wielką inspiracją dla komiksiarza mogą być wielopanelowe kościelne ołtarze. Co istotne, nie jest to tylko szpanerstwo i popisywanie się erudycją. Wszystko znalazło się tu z jakiegoś powodu i ma związki z tym, co czytamy na kartach komiksu. Oczywiście ważną rolę w grafice odegrała magia, mistycyzm i sztuki plastyczne z nimi związane.

 Dzieło Moore'a i Williamsa III to dla innych twórców nieprzebrana skarbnica pomysłów i lekcja z której mogą nauczyć się bardzo wiele na temat sposobów prowadzenia narracji i języka komiksu. Autorzy wznoszą się na wyżyny inwencji i pokazują, jak wyglądałoby medium, gdyby jego rozwój nie był hamowany. Co ciekawe, sztuczki narracyjne których używają, to często rozwiązania zaczerpnięte z opowieści obrazkowych powstałych w początkach XX wieku, gdy język komiksu dopiero się rozwijał. Niektóre plansze w pierwszych tomach to wręcz dosłowne parafrazy grafik z "Little Nemo" Winsora McCaya i jego antywojennych prac propagandowych. Nie jest to jednak epigoństwo, czy tylko powrót do korzeni - cytując prace prekursorów zaczynają eksperymentować z ich sposobami narracji i wykorzystują je do celów, jakie obrał Moore.

Każdy, kto czytał "Logikomiks", zwróci zapewne uwagę na to, jak wiele rozwiązań zaczerpnęli jego twórcy z "Promethei". Nie chodzi tylko o zabiegi formalne, ale również o takie elementy, jak rozważania na temat roli słowa w historii myśli ludzkiej. Skoro "Bóg to Słowo", a jednymi z pierwszych pism i form przekazu były malunki naskalne i pisma obrazkowe, to dlaczego Bóg nie miałby się nam objawić w formie komiksu? Zbieżny jest również teren działań autorów - eksplorują niewykorzystany potencjał medium, które, sprawnie użyte, staje się znakomitym narzędziem do obrazowania pewnych idei.Wydarzenia i linia narracyjna są tu często pretekstowe. Treścią stają się grafiki same w sobie. Na jednej planszy często widzimy wydarzenia rozciągnięte na linii narracyjnej, ale dziejące się poza czasem, niezależnie od niego, czy raczej dzianie się wszystkich zdarzeń w tym samym momencie. W immaterii - świecie marzeń i w świecie astralnym - sekwencyjność często ustępuje ukazaniu wielu wydarzeń na planie totalnym. Nie pierwszy raz Moore przemyca w twórczości swoje widzenie świata związane z filozoficzną koncepcją czterowymiarowości - głoszącą, że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są jednakowo realne - ale chyba pierwszy próbuje opisać ją dosłownie za pomocą komiksu.


4. Prometeusz

Opowieści towarzyszą ludzkości od zarania. Dopóki Szeherezada opowiada swoje historie - dopóty trwa świat. Zaryzykuje tezę, że za naszego życia obraz medium kształtował właśnie Alan Moore. Nie zastanawialiśmy się pewnie co będzie, gdy go zabraknie - a prawda jest taka, że odwracając się od potentatów amerykańskiej branży komiksowej pozostawił po sobie pustkę. W Polsce, z racji zaległości, nie odczuwamy tego aż tak silnie, ale dewaluacja w komiksie superbohaterskim postępuje - tudzież, jak twierdzą niektórzy, jego artystyczna formuła po prostu się wyczerpała. Dla Moore'a "Promethea" stała się pewnym sposobem na wskazanie czego w komiksie brakuje i zdaje się dobitnie mówić, że należałoby zrewidować myślenie o formie komiksowej, jakie jest dziś zakorzenione w mainstreamie. Jest jednak pewna cena, jaką artysta musi zapłacić, gdy wywraca medium do góry nogami jak Wisielca na karcie Tarota - tu nie ma miejsca na branie jeńców. W "Promethei" ta forma wyrazu stała się skomplikowana, hermetyczna, wymagająca - niezwykle trudna w odbiorze nie tylko dla laika, ale i dla człowieka obytego z komiksem. Jednak czytelnik który da mu się zabrać ma szansę na przeżycie katharsis. Katharsis, które powinno  dotknąć również mainstreamowe oblicze medium. No cóż, jakby nie patrzeć, to Moore już raz je zreformował  - pisząc "Watchmen" w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Tym razem niestety nie poszły za nim rzesze komiksowych twórców. Kres wydawnictwa ABC, którego "Promethea" była jedną ze sztandarowych serii, kończy pewną epokę w komiksie superbohaterskim - tak jak "Czas Apokalipsy" kończył epokę świetności amerykańskiego kina autorskiego.