Znów wrzucam na ruszt komiks jednego z
gości tegorocznej Komiksowej Warszawy. Tym razem jest to opasła
powieść graficzna autorstwa Jeffa Smitha, twórcy słynnego
„Gnata”.
„Rapp. Zaginione dzienniki Tesli”,
bo o niej mowa, to opowieść science fiction, która jest zakręcona
jak świński ogon. Poznajemy w niej złodzieja dzieł sztuki, który
dzięki specjalnej, przenośnej maszynie podróżuje między
wymiarami by łatwiej mu było uciec i opchnąć towar. Tak się też
składa, że nasz bohater jest w posiadaniu zaginionych notatek
Nikolaia Tesli i na drugim poziomie to opowieść czerpiąca
garściami z teorii spiskowych, bo śladem naszego protagonisty rusza
rząd, który chce zagarnąć te materiały by wykorzystać je w
niecnych celach. Nie będę Wam zdradzał wszystkich smaczków, ale w
trakcie swojej opowieści Smith odkrywa jeszcze wiele kart (zarówno
tych związanych z podróżami między wymiarami, projektami Tesli
jak i dotyczących życia naszego bohatera), dzięki czemu trudno się
nudzić podczas lektury.
Mimo iż jest to opowieść na pewnym
poziomie traktująca również o Tesli to o dziwo zabrakło tu
niezwykle modnego retrofuturyzmu, który pojawia się zazwyczaj w
opowieściach o tym słynnym naukowcu. To raczej komiks w konwencji
przypominającej „Z archiwum X” i myślę, że najbardziej
spodoba się miłośnikom teorii spiskowych. Swoją drogą Smith
bardzo sprawnie dawkował elementy fantastyczne, dzięki czemu można
ten komiks odbierać jako dramat o facecie z problemami (z
alkoholowym na czele). Łatwo się utożsamić z głównym bohaterem,
który jest bardzo przyzwoicie napisaną postacią. Jest tu też
trochę z dzieł Philipa K. Dicka, gdyż na pewnym poziomie jest to
kryminał w stylu noir połączony z fantastyczną opowieścią o
rozpadającym się świecie. Tak, to wielowątkowa opowieść, mająca
wiele warstw i przez to jest trudna do jednoznacznego
sklasyfikowania.
„Rapp” nie jest zły od strony
graficznej, ale zabrakło mi tego co najbardziej lubię w stylu
rysunków Smitha – cartoonowości, którą w „Gnacie”
reprezentowali tytułowi bohaterowie. Tu wszystkie postacie rysowane
są semirealistyczną kreską. Od strony sekwencyjności to bardzo
dobra robota udowadniająca, że Smith jest „komiksowym
zwierzęciem”, które znakomicie rozumie język medium. Zapewne
niejednego czytelnika mogą zachwycić jego możliwości opowiadania
obrazem, na mnie jednak zrobił umiarkowane wrażenie, bo miałem w
pamięci to co pokazał w pierwszych tomach „Gnata” - mam na
myśli elementy narracyjne przeszczepione niejako z animacji,
imitujące ruch. Niemniej również w ostatnich odcinkach swojej
epopei Smith już prezentował inny rodzaj narracji obrazem, więc to
pewnie efekt tego, że jego styl ewoluował w inną stronę. Trochę
mi szkoda tego elementu, bo sprawiał, że warsztat tego autora był
unikalny.
Oryginalnie komiks ukazywał się w
czerni i bieli – my dostajemy wersję koloryzowaną. Mnie osobiście
te kiczowate komputerowe barwy nie zachwycają i dam sobie łeb
uciąć, że w pierwotnej wersji komiks prezentuje się lepiej.
Koloryzowanie wyszło znacznie gorzej niż w „Gnacie” (w którym
barwy bardzo mi się podobają, bo podkreślają bajkowość tej
historii) i z racji tego, że to opowieść poniekąd w konwencji
noir to wydaje mi się, że tym razem rysunki Smitha powinny być
podane w wersji sauté.
Być może tytuł ten nie pojawi się
w większości podsumowań roku, bo nie jest to rzecz wybitna, ale
zaręczam, że to dobra opowieść warta kilku godzin z Waszego
życia. „Rapp” jednak nie jest „Gnatem”, którym Smith na
zawsze zapisze się w historii komiksu. I w gruncie rzeczy to jest
największym problemem tego albumu. No ale nie każdy komiks musi być
kamieniem milowym w historii medium.