sobota, 27 listopada 2010
piątek, 26 listopada 2010
Wyrd - Heathen (2001)
Kiedyś Maleflic (Xasthur) powiedział, że jeśli robisz depresyjną, pełną mizantropii muzykę ocierającą się w jakiś sposób o black metal, to prędzej czy później ktoś powie, że odwołujesz się do Burzum... Parafrazując tę myśl, kiedy robisz metal ocierający się o skandynawski folk, nie możesz nie zostać porównany do Ulver. Akurat w przypadku tej płyty będzie to jak najbardziej trafne spostrzeżenie. Pierwszy z ośmiu albumów Wyrd brzmi jak wypadkowa kilku pierwszych lat działalności słynnego projektu Rygga, dodatkowo doprawiona shoegaze i odrobiną postrocka. Koktajl wyszedł na tyle udany, że to podobno klasyczna już płyta. Ja z racji wieloletniego "urlopu od metalu" niestety ją przegapiłem, nie mniej sądząc po tym, że minęła dekada od premiery, a obiektywnie rzecz biorąc to dalej znakomity materiał, jestem skłonny w ową klasyczność uwierzyć. Do tego Heathen jest na tyle eklektyczną i ładną płytą, że wydaje mi się godną polecenia każdemu, kto wytrzyma metalową konwencję. Nie taki diabeł straszny jak go ładnie namalujo.
czwartek, 25 listopada 2010
środa, 24 listopada 2010
"Maszyna Różnicowa" Bruce Sterling, William Gibson
Egzemplarz recenzencki podesłało wydawnictwo Mag. Wielkie dzięki.
Przez lata ta książka była dla mnie wręcz mityczna. Mam dość ciekawy zbiór steampunka na półce, mam nawet książki obydwu wyżej wymienionych panów. Ale tej jednej, jedynej, uważanej za kamień milowy nurtu - z racji wyczerpania nakładów i zaporowych cen na allegro - zdobyć nie mogłem. Na szczęście Mag ciśnie ostatnio kilkoma fajnymi wznowieniami, w tym właśnie Maszyną Różnicową.
Określenie steampunk wydawało mi się wtórne wobec samego nurtu, bo przecie retro-futuryzm (którego steam jest gałęzią ) to dużo starsza tendencja - myliłem się. Co prawda brakujące ogniwo estetyki możemy odszukać w dziwacznych, luźno opartych o prozę Verne'a filmach czeskiego reżysera Karla Zemana, jednak to, co wyjaśnia nam genezę nazwy - bo odsłania konotacje z cyberpunkiem - faktycznie znajdziemy dopiero w tej książce. Bardzo upraszczając, cały cwancych polega na wprowadzeniu w XIX wiek komputeryzacji oraz archetypów postaci z nią związanych .
Trailer "diabelskiego wynalazku" Zemana
Już samo słowo retro-futuryzm wskazuje na to, że mamy do czynienia z rzeczą, która odmienia słowo "postmodernizm" we wszystkich przypadkach. Tak. Cytaty i odwołania są tu powszechne - układanka stopniowo ukazująca świat, w którym rozgrywa się akcja powieści, jest konstruowana zarówno z wydarzeń historycznych, jak i ze słynnych literackich dystopii. Dla kogoś (jak ja) średnio obeznanego z historią Anglii, opisy alternatywnych wydarzeń historycznych nie są zbyt pasjonujące, jednak nie ma tych fragmentów aż tyle, żeby zniechęciły laików - nie mniej podejrzewam, że w drugą stronę nie jest już tak łatwo, bo książka Sterlinga i Gibsona to czytadło, ale jednak czytadło kierowane do wielbicieli fantastyki. Przypadkowy odbiorca nie podejdzie do tej pozycji z takim entuzjazmem - co nie znaczy, że nie będzie się dobrze bawił i że należy tę książkę skreślić z jego jadłospisu. Jeśli tylko zaakceptuje konwencję, to lektura go wciągnie, bo fascynujące realia to co prawda główny ale jednak nie jedyny walor, jaki Maszyna ma do zaoferowania. Konstrukcja jest dość brawurowa, przecinają się tu trzy osobne narracje stylizowane kolejno na : realistyczną powieść obyczajową ( mi, laikowi, kojarzącą się z Dzieje Grzechu Żeromskiego), powieść przygodową (we wzorcach oczywiście Verne/Kipling) i w końcu kryminalno-szpiegowską pulpę. Wszystkie wątki uzupełniają się i są jednakowo ważne - to nadaje książce wielkiej atrakcyjności - na zachętę uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, że gra tu nawet iście Tarantinowski rekwizyt, a wszystkie wydarzenia zazębiają się w ostatnich fragmentach niczym w Jackie Brown.
Od strony estetyki Maszyna Różnicowa to inny steam niż spokemoniały syf, który pod tą etykietką zalewa nas dzisiaj. Cuchnący, rozkopany i targany nagłym postępem technicznym XIX wieczny Londyn przyniesie raczej skojarzenia z filmowym Blade Runnerem niż z anime-lolitkową "mleczną krainą", Willem Smithem i pryśniętymi sprejem w kolorze miedzi goglami spawalniczymi kupionymi w kastoramie. Skoro już jesteśmy przy słynnej adaptacji prozy Dicka... niby nie wypada, ale jako niedoszły filmowiec nie potrafię się powstrzymać od snucia wizji nt. ekranizacji Maszyny. Myślę, że spłycenie wątku politycznego (aktualnego na przełomie 80/90, ale nie teraz) mogłoby tej historii wyjść na dobre. Rozsądne przeniesienie ciężaru niektórych elementów fabularnych zapewne zbliżyłoby Maszynę do pozycji, w jakiej wspomniany filmowy Blade Runner stoi wobec książkowego pierwowzoru. Konstrukcja podpowiada mi, że powinien zająć się tym jakiś postmodernista (a może dwóch albo nawet trzech?). Od biedy mógłby to zrobić Guy Ritchie, który chyba sporo ostatnio zarobił na nawet ciekawej plastycznie, ale lichej scenariuszowo, mocno steampunkowej parafrazie Sherlocka Holmesa. Maszyna Różnicowa to coś dużo ciekawszego od strony fabularnej i zarazem rzecz jak najbardziej możliwa do zekranizowania.
Co myślicie o duecie Guy Ritchie/Marc Caro? Wiem. Fantastyka.
Określenie steampunk wydawało mi się wtórne wobec samego nurtu, bo przecie retro-futuryzm (którego steam jest gałęzią ) to dużo starsza tendencja - myliłem się. Co prawda brakujące ogniwo estetyki możemy odszukać w dziwacznych, luźno opartych o prozę Verne'a filmach czeskiego reżysera Karla Zemana, jednak to, co wyjaśnia nam genezę nazwy - bo odsłania konotacje z cyberpunkiem - faktycznie znajdziemy dopiero w tej książce. Bardzo upraszczając, cały cwancych polega na wprowadzeniu w XIX wiek komputeryzacji oraz archetypów postaci z nią związanych .
Trailer "diabelskiego wynalazku" Zemana
Już samo słowo retro-futuryzm wskazuje na to, że mamy do czynienia z rzeczą, która odmienia słowo "postmodernizm" we wszystkich przypadkach. Tak. Cytaty i odwołania są tu powszechne - układanka stopniowo ukazująca świat, w którym rozgrywa się akcja powieści, jest konstruowana zarówno z wydarzeń historycznych, jak i ze słynnych literackich dystopii. Dla kogoś (jak ja) średnio obeznanego z historią Anglii, opisy alternatywnych wydarzeń historycznych nie są zbyt pasjonujące, jednak nie ma tych fragmentów aż tyle, żeby zniechęciły laików - nie mniej podejrzewam, że w drugą stronę nie jest już tak łatwo, bo książka Sterlinga i Gibsona to czytadło, ale jednak czytadło kierowane do wielbicieli fantastyki. Przypadkowy odbiorca nie podejdzie do tej pozycji z takim entuzjazmem - co nie znaczy, że nie będzie się dobrze bawił i że należy tę książkę skreślić z jego jadłospisu. Jeśli tylko zaakceptuje konwencję, to lektura go wciągnie, bo fascynujące realia to co prawda główny ale jednak nie jedyny walor, jaki Maszyna ma do zaoferowania. Konstrukcja jest dość brawurowa, przecinają się tu trzy osobne narracje stylizowane kolejno na : realistyczną powieść obyczajową ( mi, laikowi, kojarzącą się z Dzieje Grzechu Żeromskiego), powieść przygodową (we wzorcach oczywiście Verne/Kipling) i w końcu kryminalno-szpiegowską pulpę. Wszystkie wątki uzupełniają się i są jednakowo ważne - to nadaje książce wielkiej atrakcyjności - na zachętę uchylę rąbka tajemnicy i zdradzę, że gra tu nawet iście Tarantinowski rekwizyt, a wszystkie wydarzenia zazębiają się w ostatnich fragmentach niczym w Jackie Brown.
Od strony estetyki Maszyna Różnicowa to inny steam niż spokemoniały syf, który pod tą etykietką zalewa nas dzisiaj. Cuchnący, rozkopany i targany nagłym postępem technicznym XIX wieczny Londyn przyniesie raczej skojarzenia z filmowym Blade Runnerem niż z anime-lolitkową "mleczną krainą", Willem Smithem i pryśniętymi sprejem w kolorze miedzi goglami spawalniczymi kupionymi w kastoramie. Skoro już jesteśmy przy słynnej adaptacji prozy Dicka... niby nie wypada, ale jako niedoszły filmowiec nie potrafię się powstrzymać od snucia wizji nt. ekranizacji Maszyny. Myślę, że spłycenie wątku politycznego (aktualnego na przełomie 80/90, ale nie teraz) mogłoby tej historii wyjść na dobre. Rozsądne przeniesienie ciężaru niektórych elementów fabularnych zapewne zbliżyłoby Maszynę do pozycji, w jakiej wspomniany filmowy Blade Runner stoi wobec książkowego pierwowzoru. Konstrukcja podpowiada mi, że powinien zająć się tym jakiś postmodernista (a może dwóch albo nawet trzech?). Od biedy mógłby to zrobić Guy Ritchie, który chyba sporo ostatnio zarobił na nawet ciekawej plastycznie, ale lichej scenariuszowo, mocno steampunkowej parafrazie Sherlocka Holmesa. Maszyna Różnicowa to coś dużo ciekawszego od strony fabularnej i zarazem rzecz jak najbardziej możliwa do zekranizowania.
Co myślicie o duecie Guy Ritchie/Marc Caro? Wiem. Fantastyka.
Maszyna Różnicowa została wydana jak na klasykę przystało - gruby papier, szycia i twarda okładka. Solidna, ładna książka. Jeśli szukacie prezentu gwiazdkowego dla kogoś zainteresowanego fantastyką, to właśnie go znaleźliście.
czwartek, 18 listopada 2010
David Eugene Edwards - The Preacher
Niewielki dokument o człowieku, który pod szyldem Woven Hand nagrał - wg mnie - jedną z najlepszych płyt poprzedniej dekady (klik). Mała odmiana po skrajnie ateistycznym Crumbie. Nie jest to rzecz tak poetycka i "filmowa" jak Szukając Zezowatego Jezusa, ale dla fanów Davida Eugene Edwardsa bezcenna.
Muszę przyznać, że tytuł jest więcej niż trafny. Mało kto w dzisiejszych czasach tak przekonująco śpiewa o Bogu jak Edwards. On sam już na początku zdaje się zdradzać całą tajemnicę tego fenomenu - tą tajemnicą jest szczerość, którą sam cenił, gdy za młodu słuchał Nicka Cave'a, Curtisa i Dylana. Tak samo szczerze i z uczuciem zdaje się opowiadać o sobie, swojej rodzinie, swoich traumach i swojej muzyce, dzięki której jest w stanie rozliczać się z Bogiem i samym sobą. Daleki jest od infantylizmu i pokazywania wszystkiego w różowych barwach. Edwardsowi życie dało w kość i nie żyje w bańce mydlanej. Dla mnie osobiście zastanawiający jest wątek straty ojca - który wg mnie jest bardzo ważny dla duchowości artysty w ten specyficzny, bardzo szczery sposób związanego z Bogiem - obnaża to, czego taka jednostka w Bogu szuka (via Pasolini, o którego wiarę/niewiarę mnie ktoś ostatnio pytał).
Po obejrzeniu tego filmu jeszcze lepiej rozumiem, dlaczego mimo wielu dzielących nas różnic, tak bardzo cenię tego człowieka i jego muzykę. Mimo tego, że - jak słychać na ostatniej płycie - nieco się wypala, to dalej mam dla niego ogromny szacunek. Wg mnie dla artysty najważniejsze, oprócz wspomnianej szczerości, jest pielęgnowanie swej duchowości i Edwards, mimo że uosabia ją z tak nieczystą i niemodną rzeczą, jaką jest w dzisiejszych czasach Bóg, to robi to w piękny sposób.
Edit: Jest w tym dokumencie niesamowita, wręcz mistyczna scena, o której nie mogę przestać myśleć. Scena, gdy Edwards w domu swego dziadka z namaszczeniem pokazuje płytę, z której po raz pierwszy w dzieciństwie usłyszał Johnny Casha. Dla mnie to o człowieku mówi więcej niż jego wyznanie. Robię się chyba sentymentalny, bo przypomina mi się, gdy pierwszy raz słuchałem z babcią Ewy Demarczyk.
Muszę przyznać, że tytuł jest więcej niż trafny. Mało kto w dzisiejszych czasach tak przekonująco śpiewa o Bogu jak Edwards. On sam już na początku zdaje się zdradzać całą tajemnicę tego fenomenu - tą tajemnicą jest szczerość, którą sam cenił, gdy za młodu słuchał Nicka Cave'a, Curtisa i Dylana. Tak samo szczerze i z uczuciem zdaje się opowiadać o sobie, swojej rodzinie, swoich traumach i swojej muzyce, dzięki której jest w stanie rozliczać się z Bogiem i samym sobą. Daleki jest od infantylizmu i pokazywania wszystkiego w różowych barwach. Edwardsowi życie dało w kość i nie żyje w bańce mydlanej. Dla mnie osobiście zastanawiający jest wątek straty ojca - który wg mnie jest bardzo ważny dla duchowości artysty w ten specyficzny, bardzo szczery sposób związanego z Bogiem - obnaża to, czego taka jednostka w Bogu szuka (via Pasolini, o którego wiarę/niewiarę mnie ktoś ostatnio pytał).
Ładny fragment . Między innymi o ojcu i pisaniu tekstów.
Po obejrzeniu tego filmu jeszcze lepiej rozumiem, dlaczego mimo wielu dzielących nas różnic, tak bardzo cenię tego człowieka i jego muzykę. Mimo tego, że - jak słychać na ostatniej płycie - nieco się wypala, to dalej mam dla niego ogromny szacunek. Wg mnie dla artysty najważniejsze, oprócz wspomnianej szczerości, jest pielęgnowanie swej duchowości i Edwards, mimo że uosabia ją z tak nieczystą i niemodną rzeczą, jaką jest w dzisiejszych czasach Bóg, to robi to w piękny sposób.
Edit: Jest w tym dokumencie niesamowita, wręcz mistyczna scena, o której nie mogę przestać myśleć. Scena, gdy Edwards w domu swego dziadka z namaszczeniem pokazuje płytę, z której po raz pierwszy w dzieciństwie usłyszał Johnny Casha. Dla mnie to o człowieku mówi więcej niż jego wyznanie. Robię się chyba sentymentalny, bo przypomina mi się, gdy pierwszy raz słuchałem z babcią Ewy Demarczyk.
środa, 10 listopada 2010
Essential: Biblia Vol 1 czyli "Księga Genesis" Robert Crumb
Stary Testament to tekst, który zestarzał się potwornie, więc dla nikogo nie będzie pewnie zaskoczeniem, że "piktogramy" stawiane przy tekście przez Crumba, ułatwiają obcowanie z nim. Nie mniej, jeśli ktoś przy zakupie liczy na bryk z Biblii, to bardzo się pomyli. Przeprawa przez Księgę Rodzaju w archaicznym, ale podobno niezwykle cenionym przekładzie Izaaka Cylkowa, nie jest łatwa. Miejscami trudność porównywalna jest do czytania Kilngońskiego odpowiednika Władcy Pierścieni przełożonego na polski przez googlowy translator. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem laikiem i że spędziłem z tym tekstem za mało czasu, ale wcale nie chowam go jeszcze na półkę - wręcz przeciwnie, zostawiam go koło biurka i będę nadgryzał go jeszcze raz - po trochu, codziennie, powoli. Niewykluczone, że sięgnę po jakieś fachowe opracowania. Niemniej, pracy doktorskiej nie zamierzam z tego pisać, a zorientowałem się, że jeśli nie rozliczę się z tym teraz, to moja nerwica każe mi wejść w to tak głęboko, że skończę za kilka lat. Recenzję jednak napisać wypada, więc pokrótce ...
Mimo, że nie jestem osobą wierzącą ( ateistą pewnie też nie jestem - ale ja nie o sobie, tylko o komiksie miałem pisać ) to kiedy myślę o Bogu, myślę właśnie w kontekście starotestamentowym. Nie powiem nic szczególnie oryginalnego, ale jeśli mielibyśmy być faktycznie stworzeni na jego podobieństwo, to facet musi być strasznym chujem. W przeciwieństwie do mnie, Crumb zasłania się swoim ateizmem i ostentacyjnie manifestuje brak jakichkolwiek emocji co do tego tekstu. Nie ma zamiaru piętnować Biblii, albo korzystając z okazji rozliczać się czy to z Bogiem, czy to z własnym pochodzeniem. Crumb po prostu na chłodno, bardzo dosłownie ilustruje. Sztywno trzyma się oryginalnego tekstu, przez co często nie znajduje miejsca na budowanie dramaturgii - niektóre wydarzenia po prostu się dzieją. Oczywiście zostawia tu swój styl (charakterystyczne kobiety etc), ale nic ponadto. Nie ma tu nawet cienia skandalu którego wszyscy się spodziewali. Ewentualnie na upartego można dywagować nt. fragmentów, do których musiał podejść intuicyjnie. Bo kiedy przedstawiał Boga, nie bał się upersonifikowania go jako starca o siwej brodzie wyglądającego jak... postać z komiksów Crumba.
We wstępie nieco prowokacyjnie użyłem słowa "piktogramy" - ale gdy otworzymy ten album zobaczymy, że stworzenie świata zostało przedstawione jako abstrakcyjna amebo-podobna plama. Jak trywialnie by to nie zabrzmiało - umowność tej plamy dobitnie świadczy o tym, z jakiego kręgu kulturowego i z jakich czasów twórca się wywodzi. To przedstawiciel cywilizacji w dużej mierze komunikującej się za pomocą obrazu. Sam Crumb żartuje, że jedynie czyjeś kąśliwe uwagi odwiodły go od narysowania postaci chodzących w szlafrokach i mieszkających w namiotach rodem ze sklepu sportowego, jednak faktem jest, że obok wiedzy fachowców, największą pomocą służyły mu właśnie screeny z filmów. Na jego wyobraźnię wyraźnie wpłynęły hollywoodzkie ekranizacje - z nieudaną In the Begining Johna Hustona na czele. Oczywiście, wrażenie obcowania z dziełem popkultury zostaje pozornie zatarte przez niezwykle trudny tekst i wszechobecny turpizm, jednak nie możemy mieć wątpliwości, że to co stworzył Crumb to swoisty znak czasu i obraz tego, jak obecna "świadomość zbiorowa" postrzega czasy biblijne. Do tego funkcja, którą z pełną odpowiedzialnością przejmuje, jest analogiczna do tej, którą na początku ubiegłego wieku często pełnili - skądinąd fascynujący go od dawna - bluesmani. Po pierwsze, dla analfabetów muzyka folk pełniła funkcję przekazu ustnego i popychała wszelkie historie dalej, po drugie blues (błędnie i obiegowo, ale jednak) uważany za narzędzie złego i wykonywany przez permanentnych grzeszników, wywodzi się tak naprawdę z gospel i często z szacunkiem sięga po słowo boże. Porównanie do bluesa daje też obraz tego, czym stał się komiks w XXI wieku - to po prostu kolejne, pełnoprawne medium, w którym można opowiedzieć zarówno marvelowe "lasery z dupy", legendę miejską jak i "najstarszą, nieustannie opowiadaną historię wschodu".
Księga to idealny materiał do wsadzenia w Time Capsule. Z jednej strony to przewrotny, niesamowity gadżet (acz tego, żeby nim był, Crumb zapewne chciał uniknąć za wszelką cenę - wg mnie mu się nie udało), z drugiej rzecz o wielkim znaczeniu dla naszej cywilizacji. Jeśli chodzi o ilustrowanie Biblii, to zapewne z czasem stanie się najbardziej klasyczną pozycją, zaraz obok prac Gustava Doré. Jeśli chodzi o komiks, to dzieło Crumba do kanonu weszło automatycznie w momencie pierwszej publikacji.
Wydawnictwo Literackie stanęło na wysokości zadania. Papier jest gruby a format nieco większy niż Plansz Europy z Egmontu. Gdy trzyma się ten album w rękach, ma się wrażenie obcowania z czymś naprawdę ekskluzywnym. Nakład musi być dość duży, bo cena nie jest wygórowana.
Mimo, że nie jestem osobą wierzącą ( ateistą pewnie też nie jestem - ale ja nie o sobie, tylko o komiksie miałem pisać ) to kiedy myślę o Bogu, myślę właśnie w kontekście starotestamentowym. Nie powiem nic szczególnie oryginalnego, ale jeśli mielibyśmy być faktycznie stworzeni na jego podobieństwo, to facet musi być strasznym chujem. W przeciwieństwie do mnie, Crumb zasłania się swoim ateizmem i ostentacyjnie manifestuje brak jakichkolwiek emocji co do tego tekstu. Nie ma zamiaru piętnować Biblii, albo korzystając z okazji rozliczać się czy to z Bogiem, czy to z własnym pochodzeniem. Crumb po prostu na chłodno, bardzo dosłownie ilustruje. Sztywno trzyma się oryginalnego tekstu, przez co często nie znajduje miejsca na budowanie dramaturgii - niektóre wydarzenia po prostu się dzieją. Oczywiście zostawia tu swój styl (charakterystyczne kobiety etc), ale nic ponadto. Nie ma tu nawet cienia skandalu którego wszyscy się spodziewali. Ewentualnie na upartego można dywagować nt. fragmentów, do których musiał podejść intuicyjnie. Bo kiedy przedstawiał Boga, nie bał się upersonifikowania go jako starca o siwej brodzie wyglądającego jak... postać z komiksów Crumba.
(kliknij aby powiększyć)
We wstępie nieco prowokacyjnie użyłem słowa "piktogramy" - ale gdy otworzymy ten album zobaczymy, że stworzenie świata zostało przedstawione jako abstrakcyjna amebo-podobna plama. Jak trywialnie by to nie zabrzmiało - umowność tej plamy dobitnie świadczy o tym, z jakiego kręgu kulturowego i z jakich czasów twórca się wywodzi. To przedstawiciel cywilizacji w dużej mierze komunikującej się za pomocą obrazu. Sam Crumb żartuje, że jedynie czyjeś kąśliwe uwagi odwiodły go od narysowania postaci chodzących w szlafrokach i mieszkających w namiotach rodem ze sklepu sportowego, jednak faktem jest, że obok wiedzy fachowców, największą pomocą służyły mu właśnie screeny z filmów. Na jego wyobraźnię wyraźnie wpłynęły hollywoodzkie ekranizacje - z nieudaną In the Begining Johna Hustona na czele. Oczywiście, wrażenie obcowania z dziełem popkultury zostaje pozornie zatarte przez niezwykle trudny tekst i wszechobecny turpizm, jednak nie możemy mieć wątpliwości, że to co stworzył Crumb to swoisty znak czasu i obraz tego, jak obecna "świadomość zbiorowa" postrzega czasy biblijne. Do tego funkcja, którą z pełną odpowiedzialnością przejmuje, jest analogiczna do tej, którą na początku ubiegłego wieku często pełnili - skądinąd fascynujący go od dawna - bluesmani. Po pierwsze, dla analfabetów muzyka folk pełniła funkcję przekazu ustnego i popychała wszelkie historie dalej, po drugie blues (błędnie i obiegowo, ale jednak) uważany za narzędzie złego i wykonywany przez permanentnych grzeszników, wywodzi się tak naprawdę z gospel i często z szacunkiem sięga po słowo boże. Porównanie do bluesa daje też obraz tego, czym stał się komiks w XXI wieku - to po prostu kolejne, pełnoprawne medium, w którym można opowiedzieć zarówno marvelowe "lasery z dupy", legendę miejską jak i "najstarszą, nieustannie opowiadaną historię wschodu".
Księga to idealny materiał do wsadzenia w Time Capsule. Z jednej strony to przewrotny, niesamowity gadżet (acz tego, żeby nim był, Crumb zapewne chciał uniknąć za wszelką cenę - wg mnie mu się nie udało), z drugiej rzecz o wielkim znaczeniu dla naszej cywilizacji. Jeśli chodzi o ilustrowanie Biblii, to zapewne z czasem stanie się najbardziej klasyczną pozycją, zaraz obok prac Gustava Doré. Jeśli chodzi o komiks, to dzieło Crumba do kanonu weszło automatycznie w momencie pierwszej publikacji.
Wydawnictwo Literackie stanęło na wysokości zadania. Papier jest gruby a format nieco większy niż Plansz Europy z Egmontu. Gdy trzyma się ten album w rękach, ma się wrażenie obcowania z czymś naprawdę ekskluzywnym. Nakład musi być dość duży, bo cena nie jest wygórowana.
niedziela, 7 listopada 2010
Third Eye Foundation - The Dark (2010)
Pomysł na powrót Elliotta do formuły Third Eye Foundation uważam za niezbyt dobry. Gdy włączyłem pierwszy raz tę płytę, klaskałem płetwami jak foczka i krzyczałem: Łał! Łał! Są bałałajki! Łał!... Jednak po kilku odsłuchach zapomniałem o niej - i gdyby nie pytania "Jak nowy Elliott?" - pewnie bym sobie nie przypomniał. Nie, no. To dobra płyta. Ale w dyskografii Eliotta będzie zawsze postrzegana jako cień jego opus magnum - trylogii: Drinking Songs (2005), Failing Songs (2006), Howling Songs (2008).
Dla artysty, którego solowa kariera kojarzona była raczej z trip hopem i okolicami "muzyki klubowej", trylogia Songs była zwrotem o 180stopni i niesamowicie udanym eksperymentem. Najprościej scharakteryzować ją można jako próbę przypomnienia nam, zatraconego w dzisiejszej szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej, melancholijnego i turpistycznego ducha (natury) europejskiej piosenki poetyckiej. Dekadenckiej, straceńczej, delirycznej, mającej korzenie w portowym czy miejskim folku, do tego raczej spoza anglosaskiego kręgu kulturowego - bardziej w duchu Brela i Wysockiego, niż Nicka Drake'a czy Dylana. Na nowej płycie znajdziemy oczywiście echa tego, co się artystycznie działo u Matta w ostatnich latach i jasne, że wielu gości od jakiegoś drum’n’bass dało by se, za przynajmniej w połowie tak dobry materiał jak The Dark, dupę ogolić. Jednak rejony, z których wraca Elliott, zmieniają jak Wietnam. Nie może teraz po porostu przejść z tym do porządku dziennego i wrócić do swoich normalnych zajęć. Efekt jest taki, że płyta co prawda sprawi jego fanom przyjemność - dość umiarkowaną, ale zawsze - jednak nie zrobi na nich żadnego wrażenia, bo w szczytowych momentach brzmi jak zrobiona na pół kurka część składowa jego własnych piosenek. Nie chcę krakać, ale obawiam się, że Elliott nie wie co teraz ze sobą zrobić. A przecie pić nie zacznie. Swoje już wypił. Słychać na Songs.
Dla artysty, którego solowa kariera kojarzona była raczej z trip hopem i okolicami "muzyki klubowej", trylogia Songs była zwrotem o 180stopni i niesamowicie udanym eksperymentem. Najprościej scharakteryzować ją można jako próbę przypomnienia nam, zatraconego w dzisiejszej szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej, melancholijnego i turpistycznego ducha (natury) europejskiej piosenki poetyckiej. Dekadenckiej, straceńczej, delirycznej, mającej korzenie w portowym czy miejskim folku, do tego raczej spoza anglosaskiego kręgu kulturowego - bardziej w duchu Brela i Wysockiego, niż Nicka Drake'a czy Dylana. Na nowej płycie znajdziemy oczywiście echa tego, co się artystycznie działo u Matta w ostatnich latach i jasne, że wielu gości od jakiegoś drum’n’bass dało by se, za przynajmniej w połowie tak dobry materiał jak The Dark, dupę ogolić. Jednak rejony, z których wraca Elliott, zmieniają jak Wietnam. Nie może teraz po porostu przejść z tym do porządku dziennego i wrócić do swoich normalnych zajęć. Efekt jest taki, że płyta co prawda sprawi jego fanom przyjemność - dość umiarkowaną, ale zawsze - jednak nie zrobi na nich żadnego wrażenia, bo w szczytowych momentach brzmi jak zrobiona na pół kurka część składowa jego własnych piosenek. Nie chcę krakać, ale obawiam się, że Elliott nie wie co teraz ze sobą zrobić. A przecie pić nie zacznie. Swoje już wypił. Słychać na Songs.
kup/buy
środa, 3 listopada 2010
A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Hobo With a Shoutgun" Trailer
Miejmy nadzieje że wyjdzie lepiej niż Maczete...
poniedziałek, 1 listopada 2010
MB / Maurizio Bianchi - Violichte (2010)
Zapewne jak większość z Was, przygodę z Maurizio Bianchim - jednym z prekursorów noisu - zacząłem i skończyłem na albumie uważanym za jego opus magnum - Symphony For A Genocide. Co prawda zdawałem sobie sprawę, że nie poświęciłem mu dostatecznie dużo uwagi, ale jakoś nie bardzo miałem ochotę babrać się w tej wygranej na analogowych parapetach "symfonii" na cześć fabryk produkujących mydło z ludzi. Już teraz wiem, że najprawdopodobniej postąpiłem niesłusznie, bo może przegapiłem coś bardzo ważnego dla współczesnej muzyki.
To, co Włoch prezentuje na swojej (bodaj) ostatniej kasecie, to - tak po prostu, na chłopski rozum mówiąc - połączenie szumu fal radiowych z przeciągłymi, zapętlonymi dronami wygranymi na wiolonczeli. Jasne, że ta muzyka to sama forma i sam koncept*- ale to nie jest w stanie zmienić faktu, że słuchanie jej jest jak swoista analogowa medytacja - to niesamowicie przyjemne, relaksujące, a zarazem mistyczne przeżycie. Kłóci się to nie tylko z tym, co cechowało rzekomo najwybitniejszy materiał Bianchiego, ale też ze stereotypem radykalnie awangardowego przedsięwzięcia. A może wręcz przeciwnie? Może właśnie ta przystępność stawia tę taśmę w gronie najlepszych tego typu prac? Bo mimo swej archaiczności i pozornego kabotyństwa, Violichte zmusza mnie do instynktownego zestawiania jej z Different Trains Reicha, czy szukając bliżej, współcześniej, z naszym rodzimym Bionulor .
Sprawdźcie tę taśmę. Szczególnie jeśli tak jak ja skreśliliście MB po Symphony For A Genocide. Nie będę ukrywał, że ja dopiero teraz dostrzegłem, gdzie może (podkreślam - może - wcale nie musi) leżeć rzekoma wielkość Włocha.
*Nawiązujący do prac Giacinto Scelsiego, któremu zresztą Violichte zostało dedykowane.
(wyprzedane... limit do 100 kopi)